– Dwadzieścia procent tego, co niby zbierzemy, musi trafić do stołówki – mruknął majster. – Takie są wytyczne pionu kulturalno-socjalnego zjednoczenia. Że niby ci, co pojechali, wykazują w ten sposób troskę o tych, którzy zostali.
– Suszone grzyby mają na Różycu, ale po świętach dużo to ich tam nie ma. I pewnie za bajońskie pieniądze… Z młodości pamiętam, że suszone moczyło się w mleku. Wyglądały potem i smakowały prawie jak świeże. Ogarniemy to jakoś, tylko mniej paliwa wymienimy na piwo. Zleje się do kanistra ze trzydzieści litrów, podjadę na bazar i wymienię na suszone borowiki. Kompromis po polsku: wilk będzie głodny i owca rozszarpana.
– No to załatwione. – Piotr z wyraźną ulgą zabrał się do demontażu uszkodzonych detali.
– Obejdę wydział, przygotuję listę chętnych uczestników i zaniosę do zatwierdzenia.
Minęła przerwa obiadowa. Marek i Piotr popracowali może kwadrans. Skończyli naprawę tokarki i właśnie robili próbny rozruch, gdy nieoczekiwanie pojawiła się sekretarka dyrektora.
– Pan dyrektor prosi panów w sprawie wycieczki – zaszczebiotała.
– I to pewnie jeszcze pilnie? – westchnął ślusarz, wyłączając zasilanie.
– Oczywiście, że pilnie, przecież to dyrektor. – Uśmiechnęła się.
Otrzepali się z kurzu i opiłków metalu, umyli nawet ręce.
Ostatecznie kierownictwo to nie dział kadr. Pomaszerowali jak na ścięcie. Szef fabryki przyjął ich w swoim biurze. Zachęcił, by rozsiedli się w fotelach, polał kubańskiego rumu do rżniętych kryształowych
szklaneczek.
– Przekazano panom informacje o planowanej wycieczce – zaczął. –
Dowiedziałem się właśnie, że poinformowali panowie wydział, zebrali listę uczestników i tak dalej. Ja się bardzo cieszę z panów zaangażowania w organizację, ale… jest pewien kłopot.
– Nawet dwa. Po pierwsze, autokar to zimny trup, po drugie, pora roku skrajnie nieodpowiednia – westchnął brygadzista. – Ale to nas nie odstrasza. W kadrach powiedziano mi, że to polecenie ze zjednoczenia, a panu bardzo zależy. No to robimy. Mamy już wszystko z grubsza zaplanowane tak, żeby nikt się nie czepił… – Zreferował, co zaplanowali.
Dyrektor słuchał uważnie.
– Panowie, nie będę owijał w bawełnę. Ta sprawa ma drugie dno.
Frakcja mojego patrona w zjednoczeniu przemysłowym została rozgromiona w ramach walk koterii i sitw wewnątrzpartyjnych. Teraz zwycięzcy wycinają wszystkich naszych ludzi. Na mnie też widać szukają haka. To pułapka doskonała. Jestem ugotowany. Jeśli wyślę wycieczkę zakładową do lasu, zrobią ze mnie idiotę, który wysyła załogę w styczniu na grzyby. Jeśli wycieczki nie wyślę, oskarżą mnie o łamanie praw pracowniczych i ignorowanie poleceń.
– To za takie duperelki można odwołać dyrektora ze stanowiska?! –
wytrzeszczył oczy Piotr.
– Odwołać mnie chcą i tak. Ale żeby to zrobić w białych rękawiczkach, musi być jakaś podkładka. Nawet idiotyczny zarzut, byle oparty na niepodważalnych faktach.
– W czym problem? – nie zrozumiał Marek. – Wystarczy, że znajdziemy te grzyby, choćby tylko na papierze, i wrogowie stracą argument, żeby się pana czepiać.
– Też mi się tak z początku wydawało. Niestety, nie da się na papierze. Zjednoczenie podsyła do nas dwóch inspektorów, którzy mają wziąć udział w wyprawie. Lipny protokół tym razem nie przejdzie. Obawiam się, że jestem udupiony na dobre. Chyba że panowie coś wymyślicie. Ja nie mam pomysłu, jak się z tej kabały wyplątać.
– Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to zagrać tę partyjkę i mimo że
grają z nami znaczonymi kartami, wygrać ją w wielkim stylu –
mruknął Marek. – Tak, żeby pomysł zimowej wycieczki na grzyby okazał się wcale nie taki głupi.
– Ale to niewykonalne… Nie sfałszujemy sprawozdania, bo nasłani kapusie go nie podpiszą. Może gdyby dało się zdobyć świeże grzyby, wetknie się je w zaspy śniegu… W Australii teraz mają lato chyba…
Tylko jak je sprowadzić z tak daleka? – zadumał się brygadzista. – No i pewnie twardą walutą trzeba by zapłacić. Dolarami australijskimi albo czymś podobnym.
– Mam pewien plan… Tylko muszę go do końca wymyślić. – Ślusarz zmarszczył czoło.
– Panowie, po robociarsku i bez owijania w bawełnę – powiedział
dyrektor. – Nie wnikam w szczegóły planu, daję panom wolną rękę.
Nie uda się, trudno. Ale jeśli uratujecie mi tyłek, umiem się odwdzięczyć. Prosiłbym tylko bez mokrej roboty.
– Się wie, będzie pan zadowolony. – Wampir wstał.
– Gdyby było coś potrzebne… Proszę dysponować zasobami magazynowymi
wedle
własnego
uznania.
Spirytusem
dezynfekcyjnym też.
Poranek wstał mroźny, na szczęście tego dnia było nie więcej niż minus dwanaście stopni. Robotnicy zebrali się na dziedzińcu.
Przytupywali butami Relaks i gumofilcami, dociągali paski płaszczy i kożuchów, wciskali głębiej na uszy czapki uszanki. W dłoniach, chronionych grubymi rękawicami, trzymali wiadra i kosze na grzyby.
Igor wyciągnął listę uczestników i sprawdzał obecność. Piotr otworzył
wrota garażu i zapuścił silnik. Autokar zakładowy, dzięki wstawieniu pożyczonego akumulatora, udało się jakoś tam na chwilę ożywić.
Wprawdzie z obu tylnych kół uchodziło powietrze, ale od przodu prezentował się znośnie. Dyrektor pojawił się na chwilę, obrzucił
uczestników wycieczki gospodarskim spojrzeniem. Westchnął ciężko i wzruszył ramionami.
– Niech pan się nie przejmuje – uspokoił go Marek. – Wszystko jest pod kontrolą i zgodnie z planem. Ta wycieczka to pikuś, nie takie rzeczy się w życiu robiło!
– Jak tu się nie martwić? – bąknął szef i zniknął w budynku biura.
Dwaj kontrolerzy ze zjednoczenia wyrośli jak spod ziemi. Mieli przeciętne, szare urzędnicze twarze, na zimową wyprawę do lasu założyli wysokie wojskowe opinacze i watowane narciarskie spodnie.
Garnitury ukryli pod jeansowymi kurtkami na sztucznym misiu. Szyje owinęli tureckimi szaliczkami w barwach odblaskowego różu.
– Witajcie, towarzysze, na naszej wycieczce. – Igor pierwszy ruszył
ku nieznajomym. – Jak widzę, nie przynieśliście własnych koszyków na grzyby, na szczęście mamy zapas i służymy pomocą.
Obcy skrzywili się jak na komendę, ale zdawkowo uścisnęli wyciągniętą prawicę. Drobne, ptasie dłonie zawodowych gryzipiórków zniknęły w szerokiej jak szufla robociarskiej łapie.
Spawacz zauważył, że lewe ręce mieli odrobinę dłuższe, jak to urzędnicy…
– No to w drogę – zakomenderował brygadzista. – Darzbór, jak to mawiają. Jutro na obiad w naszej stołówce zupa grzybowa!
– Ciekawe niby jak? – Wyższy inspektor skrzywił się kpiąco.
– Normalnie, w lesie rosną grzyby, my ich nazbieramy, a dwadzieścia procent, zgodnie z rozdzielnikiem, przekażemy kucharce. – Marek zachował kamienny wyraz twarzy.
Obcy uśmiechnęli się ironicznie, ale nic nie powiedzieli. Wnętrze autokaru przywitało ich iście tropikalną temperaturą. Wszyscy od razu pościągali kurtki, czapki i szaliki. Nasłani kapusie poszli za przykładem robotników. Igor wskazał im najczystsze siedzenie, a sam wraz z przyjacielem zajął miejsce za nimi.
Kierowca udał, że wrzuca bieg. Marek i Igor nachylili się. Dziab, dziab. Kumple z roboty na widok kłów wbitych w szyje inspektorów nieco pozielenieli na twarzach. Co innego pracować z wampirem w jednej fabryce, a co innego zobaczyć takiego „przy obiedzie”. Krew urzędników smakowała myszami, lakiem, konopnym sznurkiem, starym papierem, tuszem do pieczątek i kurzem.
Читать дальше