– No ładnie – syknął Jakub. – Kilkaset ich tu siedzi. A jest jeszcze przecież dolny pokład. I tam jest znacznie ciemniej. Te tutaj to jakiś trzeci sort, najmniej ważne, frajerzy, cwele i zdechlaki, najniżej w hierarchii, dla których nie starczyło miejsca głębiej. Albo takie, co podpadły reszcie, wykopane tu na stopniowe wykończenie przez światło dzienne.
– Tak właściwie ile miejsca zajmuje jeden poltergeist? – zaniepokoił
się Marek.
– W stanie uśpienia, upakowany, ze trzy litry mniej więcej – błysnął
wiedzą fachową egzorcysta. – Zależy od gęstości materii. Trzy litry to optimum, jak siedzi na przykład w starej wazie na zupę albo w pustym wazonie. Jak się musi rozpuścić w granicie, to i ze
dwadzieścia litrów może być mało.
– To znaczy, że może ich tam na dole siedzieć…
– Teoretycznie, biorąc pod uwagę kubaturę dolnej ładowni, nawet kilkanaście tysięcy – obliczył błyskawicznie Semen. – Ale jak się rozproszyły w herbacie, to pewnie o połowę mniej. Spierniczamy na górę, nic tu po nas.
Jakiś pazur próbował go zahaczyć o nogawkę spodni, ale wtedy egzorcysta doskoczył, depnął gumofilcem i złośliwie zakręcił się na obcasie. Z wnętrza paczki dobiegł rozdzierający jęk, a macka sczerniała i oklapła.
– Dziękuję – szepnął kozak wzruszony. – Po raz dwieście osiemdziesiąty szósty ratujesz mi życie.
– Oj, już nie przesadzaj, ze sto razy sam byś się wykaraskał. – Jakub uśmiechnął się skromnie, aż nienawykła do takich grymasów gęba zatrzeszczała na zaczepach mięśni.
Wdrapali się na pokład i zajrzeli do kasztelu. Nie było tu kompletnie nic ciekawego. Śmieci, połamane meble, resztki rozwłóczonych pokrwawionych ubrań…
– Wiecie co? – mruknął Jakub, oglądając kłąb dziwnych przedmiotów wiszący na haku w kącie pomieszczenia. – To coś to tak zwane pasy korkowe. Jak byłem mały, czasem ich używano na morzu.
Pamiętam, że jak płynąłem na Titanicu, akurat mieli już kamizelki, ale starsze jednostki takie rzeczy posiadały jeszcze na wyposażeniu.
– No, też pamiętam coś podobnego – kiwnął głową Marek. – Ostatni raz takie widziałem… cholera, chyba w tysiąc dziewięćset dziesiątym, na zawodach towarzystwa wioślarskiego w Warszawie, wtedy gdy Bolesław Prus osobiście dawał medale najlepszym.
– Jeden ma wyporność rzędu sześćdziesięciu kilogramów. Dawać wszystkie na zewnątrz. Wyłamiemy deski z pokładu, przywiążemy od spodu pasy korkowe i zrobimy sobie tratwy! – zakomenderował
Wędrowycz.
– Tratwę? – zagadnął Igor.
– Dwie tratwy – burknął egzorcysta. – Jesteście chwilowo moimi sojusznikami, ale zarazem jesteście też wampirami. Jak na was patrzę, ręka sama mi sięga po osikowy kołek. Nie zrozumcie mnie źle, to nic
osobistego, odruch taki mam. Tylko wiecie, trudno się powstrzymywać w nieskończoność. No i w dodatku niezdrowo, bo z tłumienia naturalnych potrzeb ciała nerwicy można się nabawić.
Poza tym sami mówiliście, że za granicą Polacy powinni trzymać się razem. To jest wedle prawa morskiego część Holandii. – Tupnął
w podłogę, przy okazji rozdeptując kolejną mackę. – Ale tratwa to już Polska będzie… Zatem załatwiamy problem nawiedzonego okrętu i się rozstajemy. W przyjaźni, ale bez zbędnej zwłoki.
– Jeśli chcemy zdążyć przed zmrokiem, trzeba się pospieszyć –
powiedział Semen.
– Koło masztu leży zardzewiały topór – zauważył Marek.
– Rąb deski! I wiosła trzeba zaimprowizować – zakomenderował
egzorcysta.
– Się wie! Nie jestem dzieckiem – odwarknął ślusarz, choć wcześniej nawet nie pomyślał o żadnych wiosłach.
Niespełna godzinę później, używając sparciałych lin, z trudem spuścili obie tratwy na wodę. Igor zeskoczył na dół i trzymając się drabinki linowej, pilnował, by nie odpłynęły. Czas na ewakuację był
już najwyższy, bo niewyraźne cienie pazurzastych łap unosiły się nad pokładem. Egzorcysta wyciągnął z kieszeni manierkę z samogonem, a zza pazuchy drugą. Semen sięgnął do cholewek oficerek i wydobył
kolejne dwie. Jakub odkręcił, w szyjkę każdej wetknął lont z kawałka nasączonej bimbrem okrętowej liny i podpaliwszy, kolejno wrzucił je przez otwory w pokładzie. Po chwili z ładowni buchnęły gęste kłęby dymu, rozległo się zawodzenie i coraz głośniejsze jęki poltergeistów.
– Ja pierniczę, tyle dobrego bimbru na zmarnowanie – westchnął
kozak. – I jeszcze tamte zaginione pięćset litrów! No ale z drugiej strony to ofiara niezbędna dla ratowania ludzkości, a jeśli nawet nie ludzkości tym razem, to przynajmniej naszych bezcennych zadków.
– Napędzimy nowego, nie żałuj. No proszę, nigdy bym nie przypuścił, że herbata też się pali – zauważył pogodnie jego przyjaciel, zaglądając w dziurę. – Pewnie dlatego, że zazwyczaj miałem z nią do czynienia w postaci wodnego roztworu.
Zeszli spiesznie na pokład tratwy i odepchnęli się od burty nawiedzonego okrętu. Wiosłując deskami, skierowali się na prawo.
Marek wybrał lewy kierunek. Byli już w odległości kilkudziesięciu metrów, gdy płomień wreszcie przebił się przez pokład. A chwilę potem okrętem wstrząsnęła długa seria eksplozji.
– Mój zaginiony samogon! – ryknął Jakub. – Ha, wiedziałem! Martwi czy nie, marynarze nie zatopiliby takiej ilości gorzały! Zachomikowali go sobie, a teraz, gdy się dobrze rozpaliło, flaszki strzelają jak przepalone żarówki.
Kolejna seria wybuchów roztrzaskała pokład i wyrzuciła w niebo płonące paczki z herbatą. Wiosłowali pospiesznie, by jak najszybciej oddalić się od niebezpieczeństwa. Nie minęło pięć minut, a Latający Holender płonął jak pochodnia. Zarazem mgła, stanowiąca jego magiczną osłonę, rozwiewała się. Obie tratwy dzieliło już ze sto metrów i dystans szybko się powiększał.
– Koniec rozejmu – ryknął Jakub. – Gińcie, pieprzeni krwiopijcy!
Wampiry w ostatniej chwili padły na deski, a Igor przytomnie podciął Gosię, więc pierwszy pocisk z kuszokołkownicy tylko niegroźnie śmignął im nad głowami.
– O zezulce, w dupę sobie możecie wsadzić te kołki! – Ślusarz poderwał się i pokazał ciepłym gest Kozakiewicza, lecz zaraz znów klepnął na dechy, unikając kolejnego osikowego bełtu.
– Wampiry świry, nie myślcie, że to koniec, jeszcze was dopadniemy! Do abordażu! – wrzeszczał egzorcysta, wymachując bronią, ale jego druh Semen cierpliwie wiosłował w przeciwną stronę.
– Wy wsioki obiboki, jeszcze zobaczycie, co to znaczy zadzierać z praskimi wampirami! – Igor dopełnił rytuału wzajemnego znieważania się.
– O, patrzcie go, mieszczucha z odzysku – ryknął Semen. – Nas od wieśniaków wyzywa, a słomę z butów gubi. Sami żeście ze wsi wyszli, a do miasta nigdy nie doszli!
Okręt widmo w tym czasie majestatycznie poszedł na dno. Na powierzchni unosiły się jeszcze skrzynki i worki, ale woń palącej się herbaty już słabła. Jakub coś jeszcze krzyczał, jednak szum fal zagłuszał wyzwiska.
– O ja pierniczę – westchnął Marek. – To dopiero była przygoda!
Jesteśmy teraz herosami światowego kalibru. Jesteśmy bohaterami
takimi, że możemy piersi po ordery wypinać! Jeden tylko problem…
chyba żaden wampir nam nie uwierzy. – Posmutniał.
– No fakt, nie co dzień widuje się nawiedzone statki – pokiwała głową Gosia. – A uciec z takiego to dopiero wyczyn.
– Chrzanić tego Latającego Holendra, ja nie o tym przecież. Pomyśl sama! Przeszliśmy właśnie do legendy wampirzego ludu i zdobyliśmy szacunek na skalę ogólnoplanetarną! Jako jedyni na świecie dokonaliśmy niemożliwego! Zadarliśmy z Wędrowyczem, w dodatku odgadł, że jesteśmy wampirami, wkurzyliśmy go, zwyzywaliśmy nawet, a mimo to nadal żyjemy!
Читать дальше