– Przecież nie żyjemy – przypomniał mu przyjaciel. – No ale fakt, to było naprawdę coś wielkiego. A teraz nie myśl o wieńcach laurowych, spuść wodę sodową uszami i lepiej pomóż wiosłować. Do tej Szwecji jeszcze pewnie kawał drogi!
– No dobrze, ale w którą stronę płynąć? – zadumał się ślusarz.
– No, wedle słońca…
– Tylko że słońca nie widać – bąknęła Gosia.
Faktycznie, niebo zasnuwały szare, jakby deszczowe chmury.
– Myślę, że to będzie tam. – Marek wskazał kierunek. – Wędrowycz i jego kumpel stracili kontrabandę, więc popłynęli do Polski po nowy zapas. To Szwecja będzie w przeciwnym kierunku. Zobaczcie, mewy tam lecą, a to znaczy, że nałowiły ryb i niosą w dziobach dla piskląt w gniazdach na lądzie!
Spawacz zrobił minę, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko potarł
brodę, splunął w dłonie i zabrał się do wiosłowania. Płynęli i płynęli.
Mewy przelatywały nad ich głowami to w jedną, to w drugą stronę, ale było ich coraz więcej, zatem chyba rzeczywiście zbliżali się do brzegu. Było już prawie zupełnie ciemno, gdy w oddali spostrzegli kilka światełek i majaczący niewyraźnie ciemny pasek lądu.
– Widać Szwecję – zameldował Igor.
– Nareszcie – westchnął z ulgą Marek. – Precz z komuną! Od dziś jesteśmy wolnymi wampirami wolnego świata!
– Wyłazimy na brzeg i ruszamy w głąb kraju sprawdzić, kto teraz mieszka w Bullerbyn! – zapaliła się Gosia. – Dorośli czy dzieci, wyssiemy wszystkich na chwałę Astrid Lindgren! A ją na deser!
Powoli ich oczom ukazały się szczegóły. Najpierw spostrzegli znajomą sylwetkę domu wczasowego Neptun. Potem ujrzeli rzędy drewnianych pali, plecione z wikliny kosze plażowe i wydmy porośnięte sosenkami. Tylko kaowca nie było już na brzegu, pewnie poszedł spać.
Wycieczka
Piętnastostopniowy mróz ścisnął Warszawę w okrutnych objęciach. Zima całkowicie zaskoczyła drogowców. Piachu zabrakło po trzech dniach, a soli do sypania ulic nie było jak dowieźć. Gdyby nawet nie zabrakło piachu, i tak brakowało taboru, by posypać choć główne ulice. Benzyny też by nie wystarczyło. Transport samochodowy padł. Tramwaje jeździły katastrofalnie przepełnione.
Starzy ludzie mówili, że nawet przyroda wreszcie się zbuntowała i podstawia komunistom nogę. Na szczęście większość pracowników Drucianki mieszkała opodal swego zakładu i mogła dotrzeć tam na piechotę. Fabryka miała też zapas węgla i surowców, w halach pełnych pracujących maszyn zawsze było ciepło. Produkcja szła normalnie.
Ślusarz Marek, pogwizdując, odłączył zasilanie, wykręcił śrubki, zdjął obudowę, a na koniec zdemontował konika tokarki. Obejrzał go uważnie i westchnął. Mocowanie było kompletnie wyrobione, gwint diabli wzięli i część teoretycznie nie kwalifikowała się już do naprawy.
– No to kicha – burknął stary brygadzista Piotr, obserwujący jego poczynania. – Dobra maszyna była, ale jej czas dobiegł końca. Bo zapasowego konika do tak starego sprzętu nie zdobędziemy. Chyba że w muzeum techniki.
– Przecież nie oddadzą nam własnego eksponatu.
– Ale jakby tak z tokarki w muzeum wykręcić konika, a w zamian dać im tego? Przecież po wierzchu nie widać, że uszkodzony.
– Spoko wodza – mruknął ślusarz. – Obędziemy się bez pomocy muzeum. Tu się nawierci, Igor wspawa jakąś grubszą mutrę z odpowiednim gwintem, dociągniemy śrubą i będzie jak nowe.
– Spawy są kruche, a tu mamy do czynienia z naprawdę poważnymi obciążeniami. A jak znowu strzeli?
– To się znowu pospawa. Bo to niby pierwszy raz? To dobra tokarka, carska jeszcze, nie to, co późniejszy szmelc… sanacyjny szmelc – uściślił na wszelki wypadek Marek. Wprawdzie majster niby był swojak i znali się nie od dziś, ale wampir uznał, że ostrożność nie zawadzi.
– A jak kontrola BHP przylezie?
– To i tak tego nie wypatrzą wśród pięciu tysięcy znacznie poważniejszych uchybień. Zwłaszcza że musieliby rozkręcić maszynę i zajrzeć od spodu. A nawet jak wypatrzą, zwalimy na naszych poprzedników, bo ten złom stoi tu już osiemdziesiąt lat, chyba od dnia otwarcia Drucianki. A jak kto się czepi, to nic nie wiemy. Od zawsze tak było. Kto wie, może to nawet hitlerowcy naprawili? – pokpiwał
ślusarz. – O, już wiem! Igora poprosimy, niech wytłoczy na spawie swastykę i jakąś lipną datę.
– Pan to ma łeb! – pochwalił majster.
– Życie nauczyło…
– Tylko co zrobimy, jak strzeli podczas pracy? – zafrasował się nagle Piotr. – Jak się obrabiany materiał zerwie przy kilkunastu tysiącach obrotów… Ludzie mogą poginąć.
– To wojna o rozwój i uprzemysłowienie kraju. Na wojnie trzeba się liczyć ze stratami w ludziach i sprzęcie! A tak poważnie, nic nie strzeli, bo złapię jeszcze tu i tu śrubami. – Marek wskazał miejsca nowych mocowań. – Mamy coś jeszcze?
– Są luzy w imaku. Szyna boczna strasznie wyrobiona. I futerko w wiertarce, tej dużej, radzieckiej.
– Zobaczymy, co da się zrobić. Najlepiej byłoby dać nowe, a nawet chociaż coś z odzysku… – Propozycja zawisła w powietrzu, jednak z miny brygadzisty wampir wyczytał, że wymiana uszkodzonych detali nie wchodzi w grę.
Rozplanowali pracę, podzielili się zadaniami. Jeden z robotników
skoczył do magazynu po surowiec i już mieli brać się do roboty, gdy jak spod ziemi wyrósł goniec z biura.
– Panie Piotrze, proszą pana do kadr.
– No to idę – westchnął poirytowany majster.
Marek został sam. Przez kolejny kwadrans pracował spokojnie i z przyjemnością. Robota była na tyle prosta, żeby nie męczyć, i zarazem na tyle skomplikowana, że się nie nudził. Brygadzista wrócił po dwudziestu minutach z kwaśną miną i naburmuszony.
– Co się stało? – zapytał ślusarz, widząc minę zwierzchnika.
– Też wymyślili, debile kopani. Wycieczkę do lasu i grzybobranie mamy zorganizować dla naszego wydziału! – odburknął majster. – To znaczy ja mam zorganizować, a ty mi pomożesz.
– Przecież mamy styczeń… Aż taki poślizg planu wyszedł? Jak niby mamy zbierać grzyby, kiedy wszędzie leży metr śniegu? – zdumiał się ślusarz.
– W kadrach mówią, że dopiero teraz zjednoczenie przysłało materiały do zorganizowania wycieczki, które mieliśmy dostać w czerwcu. O! – Brygadzista wyjął z siatki atlas grzybów i cztery zakrzywione nożyki.
Ślusarz ujął jeden i bez wysiłku wygiął w palcach klingę.
– O ja pierniczę, ale szajs… – westchnął.
– No faktycznie, gówniane. Ale może wystarczą? Ostatecznie grzyby są miękkie. Choć o tej porze roku to już raczej zamrożone będą… –
zadumał się majster. – No i jak niby mamy ich szukać pod śniegiem?
– Ech, wy, miastowi. – Marek pokiwał głową z politowaniem. –
W ogóle nie ma szans. Grzyby zbiera się jesienią, a czego się w porę nie zbierze, to robaczki, ślimaki i sarenki zjedzą. Pomijając wszystko inne, nasz zakładowy autokar to kompletny trup. Zakładając, że w ogóle da się odpalić, dotoczyć to on się może co najwyżej do Ząbkowskiej. Do żadnego lasu nie ma szans. – Od naprawy latem dla tego złomu minęły już wieki. Ślusarz zdążył zapomnieć, że autokar w ogóle działał.
– To co robimy? – burknął majster.
– Normalnie chyba… Autobus zakładowy wyjedzie za bramę i stanie gdzieś niedaleko. Paliwo kierowca wymieni w sklepie na piwo. Załoga
wypije po dwie butelki, pogra sobie w karcięta, poczyta gazetki. Radia się posłucha… A my spiszemy protokół, że wycieczka się odbyła i zrobiono dystans dwustu osobokilometrów po lasach, przy czym zebrano trzydzieści kilo grzybów jadalnych. Papierek do akt i można o sprawie zapomnieć.
Читать дальше