W burtę wbito żelazny pierścień, w sam raz do przywiązania łódki.
Drabinka okazała się zaskakująco solidna. Po chwili stali na spękanych deskach śródokręcia. Przed nimi wznosił się dziób, z tyłu połyskiwały okienka kasztelu. Na pokładzie walały się różne śmieci.
Żagle łopotały na słabym wietrze, rozsiewając woń stęchlizny.
– Chyba nikogo tu nie ma – zauważyła dziewczyna. – Pusto, cicho, martwo.
– Herbaciany kliper – mruknął pod nosem Igor, rozglądając się. –
Takimi pływali do Indii po herbatę i przyprawy. Zarabiali na tym kupę pieniędzy. Może warto przeszukać tę łajbę? Coś z tej forsy mogło zostać w kasie okrętowej.
– Skąd wiesz, że to herbaciany kliper? Znasz się na tym czy co? –
zdziwił się jego kumpel.
– Powąchaj, jak strasznie zajeżdża tu herbatą.
Olinowanie zaskrzypiało ponuro. Podeszli do luku. W powietrzu unosiła się bijąca z trzewi łajby woń gnijącego drewna i zapleśniałej herbaty. W półmrok ładowni prowadziły zniszczone drewniane schodki. Pod pokładem majaczyły skrzynki i worki, poukładane wzdłuż wąskiego przejścia, biegnącego zapewne od dziobu do rufy.
– Jest tu kto? – zawołał spawacz.
Odpowiedziało mu ironiczne milczenie.
– Nie wygląda to dobrze. – Jego przyjaciel kontemplował liczne brązowe plamy zdobiące pokład, schodki i podłogę ładowni. – Tak mi się zdaje, że to krew. I to z niejednego brutalnego morderstwa.
– Chyba masz rację. – Igor podniósł walające się przy relingu podarte i pokrwawione jeansy. – Działy się tu paskudne rzeczy. Jacyś ciepli tu trafili i chyba długo nie pożyli. Choć, zdaje się, stawiali opór…
Bo to mi wygląda, jakby podpalony poltergeist dla ugaszenia ognia skoczył przez dechy. – Przyglądał się plamie kopcia zdobiącej pokład.
– Mogło tak być. – Marek kiwnął głową, a potem pociągnął nosem.
Gdzieś spod pokładu dobiegła nowa, dziwna i niepokojąca woń.
Świdrowała go w nozdrzach, a ponieważ martwe ciała słabo reagują na zapachy, musiała być naprawdę intensywna.
– Czujecie? – zagadnął.
– Coś jakby stare skarpetki! – wysunęła teorię Gosia. – A może onuce?
– W każdym razie bardzo wiekowe lniane szmaty, dobrze zakiszone w starych gumiakach. A to mi się kojarzy… a to mi się cholernie źle kojarzy!
– Dobra, pies to trącał, zbieramy się – burknął Igor, jakby przestraszony, i ruszył w stronę relingu.
Podszedł do drabinki, wyjrzał i zamarł. Przebiegł na drugą burtę i też wyjrzał. Gdy się odwrócił, był blady, nawet jak na wampira.
– Nie chcę was martwić, ale nasz kajak… zniknął – wykrztusił.
– Nasza łódka też – dobiegło z tyłu. – A teraz, wampirze syny, odwróćcie się i spójrzcie śmierci w oczy, bo to jednak pewien obciach strzelać w plecy. Nawet gdy się strzela do martwiaków.
Głos był zachrypnięty, jakby dobiegał nie z ludzkiego gardła, tylko
dobrze wygarbowanej cholewy starego buta. Odwrócili się i zamarli.
W czasie gdy oni szukali swojego kajaka, z rufowego kasztelu wyłonili się dwaj malowniczo obdarci starcy. Niższy miał na nogach schodzone gumofilce, spodnie uszyte chyba ze starego worka oraz powyciągany, połatany i sprany waciak.
– Mówiliście, że Wędrowycz to tylko głupia legenda! – jęknęła Gosia.
Egzorcysta amator stał w lekkim rozkroku, w każdej ręce krzepko dzierżąc napiętą kuszokołkownicę. Osikowe bełty ponuro bielały na prowadnicach. Lekka poświata wskazywała, że zostały poświęcone, a może wręcz wymoczone przez kilka dni w święconej wodzie.
Dziewczyna zadrżała na widok zniszczonej przez czas i alkohol, niedogolonej mordy. Ale najstraszniejsze były oczy. Młode, wręcz młodzieńcze, płonące zimnym blaskiem planowanej eksterminacji.
Obok Wędrowycza stał jego równie sfatygowany przydupas, Semen.
Odział się w obszarpany carski mundur i spodnie z lampasami, a na głowę mimo upału założył karakułową papachę. Jego oczy dla odmiany przypominały ślepia stepowego wilka. Wygłodzonego stepowego wilka.
– Panowie, nas kołkiem? Ależ tak nie można – powiedział
zirytowany Marek, jednym ruchem wpychając Gosię za Igora.
– Nie tylko można, ale wręcz trzeba! Łapy do góry! A może jeszcze powiesz, że to pomyłka i że wcale nie jesteście wampirami? –
zarechotał Jakub.
– E, zaprzeczanie oczywistym faktom nie ma większego sensu.
Jesteśmy wampirami jak najbardziej i nawet jesteśmy z tego dumni.
Chodziło mi raczej o to, że Polacy mogą się między sobą kłócić, ale za granicą, zwłaszcza w konflikcie z obcymi, mamy obowiązek trzymać się razem. Swojak to swojak, rzecz święta.
– Ale czy my jesteśmy za granicą? – zirytował się egzorcysta.
– Oczywiście. Wedle prawa morskiego okręt pozostaje częścią terytorium kraju, pod którego banderą pływa. Od strony czysto administracyjnej właśnie jesteśmy w Holandii.
– Nie wiedziałem, że to tak… – Egzorcysta przeniósł pytający wzrok na Semena.
– Tak jest przyjęte – potwierdził kozak.
– No skoro tak mówi prawo, to w tym, co gadacie o swojakach za granicą, jest nieco słuszności – mruknął Jakub, jakby trochę zawstydzony. – Zrobimy tak: wy tu się ładnie ustawicie rządkiem do egzekucji, ale dziabnie was Semen, bo on jest rosyjskim kozakiem, więc nie będzie konfliktu moralnego.
– Ani etnicznego – dodał skromnie jego przyjaciel.
– I pan zamierza obojętnie stać, gdy na pokładzie holenderskiego statku jakiś rusek będzie mordował pańskich rodaków, w tym kobietę, a poniekąd nawet dziecko?! – zdumiał się Igor.
– Cholera… – Jakub skonfundował się po raz kolejny. – Macie rację!
To kompletnie niedopuszczalne!
– Ale sam przecież… – zaczął Semen.
– Obronię tradycję i honor Polaka! – syknął Wędrowycz i zamalował kumpla w mordę.
Semen odruchowo mu oddał. I po chwili oba dziady tarzały się po przegniłym pokładzie, szarpiąc się za odzienie, kopiąc kolanami w jaja i żwawo okładając po gębach kułakami. Wreszcie Polak zwyciężył.
Wstał, otrzepał kufajkę, poprawił czapkę uszankę.
– Przylutowałem mu zdrowo – oświadczył z dumą. – Jesteście bezpieczni. A ty się nie bocz. – Pieszczotliwie kopnął kumpla w tyłek. –
Musisz zrozumieć, są pewne nienaruszalne pryncypia. Golnijmy teraz na zgodę i kombinujmy całą piątką, jak się z tej kabały wykaraskać.
Semen pomacał łuk brwiowy i puchnącą wargę. Skrzywił się.
– No dobra, tym razem ci odpuszczam, ale jedynie w imię wyższych wartości humanistycznych. A to picie na zgodę ty stawiasz.
– Nieodmiennie. – Kumpel podał mu manierkę z samogonem.
Siedli na zwoju liny.
– Zasadniczo sytuacja jest taka, jak widać – westchnął egzorcysta. –
Przed nami pewnie trafili tu jacyś ludzie. Dedukuję to z plam krwi na ścianach i resztek, które znaleźliśmy w różnych zakamarkach. Ci turyści, czy kim tam byli, chyba stawiali opór, bo mamy tu także kilkanaście plam spalonej ektoplazmy.
– Nie spotkaliśmy żadnego ducha – zauważył Marek.
– Jest dzień, to się pochowały – tłumaczył Jakub cierpliwie. – Światło słoneczne je parzy, a potem szybko zabija. To, co tu łazi, to
standardowe poltergeisty, podtyp, jak sądzę, cztery B lub cztery F.
W sprzyjających warunkach luźna ektoplazma zestala się w kłąb twardych mięśni i ścięgien, zapewne humanoidalny, ale z łapami wyposażonymi w rogowe pazury długości – spojrzał na rysy zdobiące maszt – e, nie takie straszne, nie więcej niż trzydzieści centymetrów.
Читать дальше