– Wysysaliście harcerzy z Szarych Szeregów? – oburzyła się Gosia.
– Nie, ale raz trafiliśmy na obozowisko tych niemieckich podróbek z Hitlerjugend – wyjaśnił spawacz. – Nie była to jakaś poważna akcja partyzancka, raczej drobny psikus, żeby się w okupowanym kraju nie czuli zbyt pewnie. Zaatakowaliśmy w biały dzień. Strasznie zabawne to było. Ja trzymałem i wysysałem instruktora, Marek zrywał sztandar ze swastyką z masztu, a te małe blond naziolki uciekały do lasu.
Stratowali namioty, pogubili furażerki, poplątali się w linkach i tak rozpaczliwie wrzeszczeli: „Hilfe, Hilfe”. Zabawa była przednia! Ale naszym nigdy byśmy takiego numeru nie wycięli – spoważniał.
– Niedługo odzyskają przytomność, nie ma się co rozsiadywać –
zauważył jego kumpel.
Ułożyli ofiary w cieniu, następnie opróżnili butelkę jabola, wylewając zawartość w krzaki. Każdemu harcerzowi wcisnęli w dłoń opróżniony kubeczek.
– Będą mieli nauczkę, czym grozi łamanie prawa harcerskiego –
zachichotała Gosia. – Pijaństwo nie popłaca!
– Nie będą mieli, bo przy wysysaniu jako efekt uboczny występuje impotencja i zaniki pamięci – wzruszył ramionami Marek.
– Ale ona ma rację! – cieszył się Igor. – Jak się ockną, będą skołowani. Rozejrzą się i pomyślą, że za dużo wypili na upale. Czysta robota.
– To może nawet zadziałać wychowawczo – zadumała się dziewczyna. – A w każdym razie przestaną pić taki zajzajer. Czyli połączyliśmy przyjemne z pożytecznym.
W dobrych humorach przebyli łańcuch wydm i wyszli na zupełnie dziką część plaży. Tu nie było wiklinowych koszy ani innych podobnych sprzętów. Nikt nie grabił wieczorami plaży, piasek usiany był patykami i muszelkami. Słońce powoli zniżało się, by zatonąć w falach Bałtyku. Stanęli na brzegu. Krew przyjemnie wypełniała żołądki, dając uczucie sytości i odprężenia.
– Tak sobie myślę… – mruknął Marek. – Tam po drugiej stronie wielkiego, zimnego morza jest taki kraj, Szwecja…
– No jest, i co z tego? – wzruszyła ramionami Gosia. – Bo to mało różnych krajów na świecie?
– Hmm… Tak sobie myślę… – powtórzył. – Bo z mapki w ośrodku wynika, że tam nad jeziorem – machnął dłonią za siebie – jest wypożyczalnia kajaków. Gdybyśmy tak jeden po cichu zaiwanili i zawlekli nocą na brzeg morza… Kilka godzin wiosłowania na północ i jesteśmy wolnymi obywatelami wolnego świata!
Zapadła cisza. Pierwszy poukładał to sobie w głowie Igor.
– Marek?
– Taaa?
– Pamiętasz, co było przed pierwszą wojną światową?
– No, w sumie coś tam z tego pamiętam.
– Jak przyjechał do naszej wsi ten Żydek Ajzyk z Ciechanowca i namawiał do emigracji. Oferta do wyboru, do koloru, Brazylia, Argentyna, USA, Kanada… W Brazylii każdy osadnik mógł dostać czterdzieści mórg ziemi całkowicie za darmo. Tylko dżunglę wykarczuj i gospodaruj na zdrowie. I bilet do Rio de Janeiro
fundowali. W USA ziemi wprawdzie nie dawali, ale za to oferta obejmowała przeszkolenie, kwaterę i robotę w fabryce. Nie trzeba było żadnej głupiej wizy… W Argentynie cwaniaczki szukali ludzi konkretnych zawodów, za to fundowali przejazd na miejsce. No i oczywiście program premiera Stołypina, osadnictwo na stepach południowej Syberii. Ziemi, ile strzyma, choćby i czterdzieści hektarów, a co zaorzesz i będziesz uprawiał przez minimum pięć lat, jest twoje, do tego pięćset rubli kredytu na zakup narzędzi i zwierząt gospodarskich. Nieoprocentowane i raty rozłożone na dwadzieścia pięć lat… A w latach międzywojennych było jeszcze zagospodarowywanie osuszanych bagien Polesia. I też przejazd z całym inwentarzem fundowali, i trochę kasy na początek od rządu.
– Do czego zmierzasz?
– Skoro wtedy, zamiast wyemigrować do Ameryki, pojechaliśmy tylko do Warszawy, to dlaczego teraz chcesz do Szwecji?
– Bo mi się znudziło. Cały ten syf. – Marek gestem objął wydmy, niewidoczny stąd ośrodek i zapewne resztę kraju.
– A co konkretnie masz na myśli?
– Tu jest szaro, brzydko, ponuro. Nasza fabryka to idiotyczne muzeum, pełne doraźnie remontowanych wraków przedpotopowych urządzeń. To, co w niej wytwarzamy, już w chwili opuszczenia taśmy jest technologicznie przestarzałe o kilka dekad. Nasza kamienica to stara rudera, klatkę odmalowali ostatnio trzydzieści lat temu. Ba, cała Warszawa wygląda gorzej niż przed wojną! Dobija mnie też ta mączno-kartoflana dieta, od której krew smakuje jak stara ścierka.
I jeszcze płacą nam gównianie. Tyle dobrze, że nie musimy jeść, bo nie wiem, jak związalibyśmy koniec z końcem. Zamiast w pocie czoła budować socjalizm, chcę się znaleźć w kraju, gdzie już go zbudowano!
– To Szwecja nie jest krajem kapitalistycznym!? – zdumiała się Gosia.
– I jest, i nie jest, i nie do końca tak to jest – wyjaśnił mętnie Igor. –
Marek, ale ty wiesz, że bez dokumentów nie zdołamy w żaden sposób zalegalizować pobytu? Ba, gdybyśmy poprosili o azyl, Szwedzi nie wyrobią nam żadnych własnych papierów, bo po prostu wampira nie da się sfotografować.
– Zwisa mi to i powiewa. Będziemy wędrowali po wielkim, pięknym kraju i wysysali płowowłose, wesołe, młode, wysportowane Szwedki, wypasione mięskiem renifera i żurawinami. – Ślusarz uśmiechnął się do swoich marzeń. – Nie powiem, te nasze harcereczki też były niczego sobie, ale to jednak nie to samo.
– Nigdy nie wysysałeś Szwedek, więc skąd możesz to wiedzieć!?
– Może i nie wiem, ale mam przeczucie graniczące z pewnością.
A Norweżki mogą być jeszcze smaczniejsze, bo więcej łososia w diecie.
I malin moroszek!
– Trawa zawsze wydaje się zieleńsza tam, gdzie nas nie ma –
westchnął ciężko Igor. – Darujmy sobie tę Szwecję. Na ile pamiętam książki Astrid Lindgren, to oni jadali zupełnie zwyczajne rzeczy.
Pierożki, klopsiki, kiełbasę dobrze obsuszoną i inne takie. Jedyne, co mi kołacze z bardziej egzotycznych potraw, to cukierki ślazowe, cholera wie co to takiego…
– Chcę sprawdzić osobiście walory smakowe szwedzkiej krwi!
– A może skorzystamy z okazji i pojedziemy wyssać dzieci z Bullerbyn? – ożywiła się Gosia. – To by było coś wspaniałego, nietuzinkowe pożywienie. I chyba wspaniałe przeżycie, osobiście wyssać bohaterów ulubionej powieści.
– Niby można, ale pewnie już dawno dorosły, to książka napisana jakoś zaraz po wojnie – ostudził jej zapał spawacz.
– A może mają już własne dzieci albo i wnuki? – zadumała się. – No nic, sprawdzi się! Ale tej całej Pippi Langstrump tobym wolała nie spotykać. Zdziczałe jakieś dziewuszydło i silne jak kobyła. Skoro potrafiła człowieka wrzucić na dach, to i z nami by sobie poradziła.
– E, to chyba tylko fikcja literacka. Podobnie jak Filonek Bezogonek.
Zresztą generalnie nie polecam wysysać kotów. Ich krew specjalnie smaczna nie jest, w dodatku drapią i sierść się potem lepi do zębów –
pokpiwał Igor. – A co do Szwecji, słyszałeś kiedykolwiek o szwedzkich wampirach? – zwrócił się do kumpla.
– Tak po prawdzie chyba nigdy.
– Ja też nie. Nie dotarły też nigdy do mnie telepatyczne echa z północy. To może oznaczać, że ze Szwedów wampiry nie powstają albo że są szybko i skutecznie likwidowane przez tamtejsze służby.
U nas pół biedy, oddelegowano do uprzykrzania nam życia tego palanta Nefrytowa. Ale tam może być gorzej. Znacznie gorzej.
– Może i masz rację. – Marek, słuchając wywodów przyjaciela, zmarkotniał. – Ale z drugiej strony… być tak blisko i nie zobaczyć choćby, jak tam jest? I nawet nie próbuj mi wyskakiwać z głupimi gadkami o ratowaniu naszej zasranej fabryki. Wszystkie te urządzenia powinny dawno temu trafić na złom, budynki trzeba zburzyć, a co do planu, mam go w dupie! Snopowiązałki to już i tak przeżytek! Zresztą brakuje traktorów, żeby je holować po polu!
Читать дальше