- Dobry wieczór - przełamała się pierwsza.
- ...bry... To samo co zwykle? - westchnął.
- Ja też się cieszę, że pana widzę. Mam jakieś pięć gramów.
- To jest sklep, tu się kupuje złoto, a skupuje czasem, trochę... - marudził jak zawsze. -
Chcesz, to wymienię ci ten żużel na ładny pierścionek z fajnym oczkiem. Turkusik, pod kolor do sukienki. Pasuje?
- Dziękuję, ale nie tym razem. Potrzebuję pieniędzy, nie biżuterii.
- A kto ich dziś nie potrzebuje? Wszyscy potrzebują - marudził dalej. - Studenci, dorośli, emeryci. Nawet sam prezydent Krakowa widocznie więcej ostatnio potrzebuje, bo czynsze nam cholernie wzrosły.
- Pewnie kolejny stadion chce budować albo halę sportową.
- Kto go tam wie. Wisi mi, na co to zmarnują! Ja już prawie dokładam do tego interesu!
Bida z nędzą, obrót żaden...
- A czy widział pan kiedyś jubilera, który umarł z głodu? - zirytowała się.
- Złotnika, dziecko, w Krakowie mówi się „złotnika”. Ja już nie takie rzeczy widziałem. Z
tego samego złoża? - zapytał pro forma, wysypując zawartość na wagę elektroniczną.
- Owszem - potwierdziła.
Zatańczyły cyferki na elektronicznym wyświetlaczu. Papierowa tutka kryła, jak się okazało, prawie sześć gramów złotego pyłu i drobnych samorodków, wypłukanych z glin w dolinie rzeki Złotuchy. Anna westchnęła w duchu. Od miesięcy łatała budżet, sprzedając plony letniej wyprawy w Góry Kaczawskie. Zostało jej już tak niewiele... Jubiler wyciągnął
okazały kalkulator i przez chwilę z namaszczeniem stukał jednym palcem w klawisze.
- Dwieście siedemdziesiąt złotych - podał cenę.
- Potrzebuję trzysta.
- Dziecko, czy wiesz, co to jest złoto? My, złotnicy, bierzemy sztabki z mennicy, dodajemy ściśle określone ilości dokładnie przygotowanego stopu, żeby uzyskać nie tylko odpowiednią próbę, ale też barwę wyrobu. To, co wypłukałaś, to złoto rodzime...
- Próbę ma dobrą, a kolor ładny. Ten komin wulkaniczny niósł magmę z prawie czystym kruszcem. - Omal nie tupnęła nogą ze złości.
- Nie neguję, ale ciemne jest.
- Proszę dodać niklu, rozjaśni.
- Ech, cwaniara z ciebie. Zrozum, procedury, standardy. . Jak to dodam do wsadu, to może się zapaskudzić cała partia odlewów... - Machnął ręką. - Tłumaczyłem ci już poprzednim razem.
Mruknęła coś pod nosem.
Faktycznie tłumaczył. Za każdym razem, gdy przyszła, powtarzał tę samą nudną, długą gadkę... Po prostu usiłował ją rozmiękczyć. Problem w tym, że dziś naprawdę się spieszyła.
Ale jednocześnie nie zamierzała odpuścić. I tak oferował jej mniej niż połowę normalnej ceny.
- Dwieście osiemdziesiąt? - zaproponował.
- Trzysta. I nie spuszczę. Będę twarda jak kapitalizm - zacytowała zdanie wyczytane w jakimś komiksie.
- Dwieście dziewięćdziesiąt? - walczył do końca.
- ...jak kapitalizm! - powtórzyła i tupnęła nogą.
Uśmiechnął się jeszcze bardziej krzywo.
- A niech ci będzie... - westchnął ciężko. - Za ten wysiłek, który włożyłaś... Za pomysł,
żeby w ogóle się w to bawić w Polsce. Zabawna jesteś, ale swój rozumek masz - gderał, grzebiąc w kasie. - Wszystkie grube banknoty mi zabierzesz.
- Mogą być drobne. Nie pogardzę.
- A czym będę resztę wydawał? To jest sklep... A wszyscy przychodzą z grubymi pieniędzmi, jakby prosto z bankomatu tu zaszli.
- To niech płacą kartą.
- A myślisz, że każdy zaraz potrzebuje paragonu?
Podziękowała, chowając papierki do portfela.
- Latem znowu tam pojedziesz? - zaciekawił się. - Ja bym kupił tak ze sto gramów. Dam lepszą cenę...
- Raczej wyprawię się zbierać truskawki do Niemiec. Wydobycie złota, nawet przy tych lepszych cenach skupu, wydaje mi się średnio opłacalne - westchnęła.
Spojrzał w sufit i zabębnił palcami po blacie. Cwany drań, pomyślała ze złością, ale tytanicznym wysiłkiem woli uśmiechnęła się na pożegnanie.
- Do miłego zobaczenia - powiedziała. - A o tych lepszych cenach skupu chętnie posłucham już następnym razem. Powiedzmy, za dwa albo trzy tygodnie.
- Zgiń, przepadnij, siło nieczysta - odparł.
Ten chciwy dziadyga jako jedyny w Krakowie kupował od niej złoty piasek wypłukany ze śląskich rzek, nikt inny nie chciał z nią nawet gadać...
Nad miastem zapadał już zmrok. Po niebie sunęły ciemne, deszczowe chmury.
Ochłodziło się. Czuła, że niebawem lunie deszcz. Powiodła wzrokiem po zniszczonych, brudnych elewacjach i odruchowo przyspieszyła kroku. Nieliczne kamieniczki odnowiono, ale inwestorom nie wystarczyło jakoś zapału, by poprawić też chodniki. Bez przerwy musiała uważać pod nogi. Krzywe, pęknięte płytki, dziury, sterczące zawory. Sto drobnych, złośliwych pułapek, o które można się potknąć i wybić sobie zęby. A na dentystę kompletnie nie było jej stać. W dodatku okoliczni mieszkańcy sądzili najwyraźniej, że trotuar jest dobrym miejscem do wyprowadzania piesków, a nie nawykli sprzątać po swoich pupilach. Zapięła zmechacony polar. Tłumiona złość ciągle z niej parowała.
- Na mojej wyspie z pewnością wygląda to inaczej - szepnęła, z trudem składając obco brzmiące słowa w zdanie.
Podskoczyła jeszcze na rynek. Sprzedawcy obrazków już pozwijali swoje kramiki. Na szczęście jej znajomy nie odszedł daleko, zauważył ją i zawrócił, ciągnąc poskrzypujący wózek.
- Zeszły tylko dwa twoje rysunki, a i to z tych małych - sumitował się. - Siedem dych dla
ciebie, znaczy.
- Dobre i to - westchnęła.
- Mogę dać ci całą stówkę, to będzie a conto...
Zawahała się na moment. Nie lubiła brać zaliczek. Z drugiej strony towar przecież i tak leży u niego.
- Poproszę. - Schowała dumę do kieszeni. - A które udało się sprzedać?
- Ten z gołą dziewczyną na huśtawce i ten drugi z siedzącą na parapecie. Tak swoją drogą... - Spojrzał na nią.
- Tak, rozebrałam się i szkicując, patrzyłam w lustro - zakpiła. - Oczywiście znacznie powiększając części ciała i uwypuklając szczegóły gwarantujące szybszy zbyt dzieł sztuki.
- Niezupełnie o to chciałem zapytać... - Uśmiechnął się mimowolnie. - Tusz, piórko, lawowanie... Idzie ci świetnie - pochwalił. - Nie myślałaś o większych wyzwaniach? Obrazy olejne, akryl... Na tym można lepiej zarobić. Masz dryg w palcach, pomyśl o tym.
- Może kiedyś.
Uśmiechnął się i odliczył jej dwa banknoty. Podziękowała i pożegnali się. Ruszyła szybkim krokiem, raz tylko obejrzała się i pomachała na pożegnanie. Handlarz też był
cwanym draniem, także z niej zdzierał, ale znacznie mniej niż jubiler.
Cztery stówki niby nic nie ważyły, ale czuła ich obecność, jakby wepchnęła za pazuchę dobrze nabitą sakiewkę. W kieszeni pobrzękiwały ostatnie drobniaki. Akurat tyle, by kupić bilet dwudziestominutowy. Raz jeszcze sprawdziła na planie adres i ruszyła na przystanek tramwajowy.
*
Kładka Ojca Bernatka była ładnie podświetlona. Na siatce balustrad połyskiwały dziesiątki kłódek z wygrawerowanymi imionami zakochanych par. Stanisława wędrowała w zadumie, patrząc to na wyryte w metalu napisy, to na Wisłę toczącą wody kilkanaście metrów poniżej. Kilka grupek podziwiało resztki zachodu słońca. Od Podgórza sunęły deszczowe chmury. Alchemiczka przystanęła zaskoczona, bo Katarzyna wydobyła z torebki własną kłódkę i zawiesiła pomiędzy innymi. Kluczyk z rozmachem cisnęła do wody.
- A ło! - mruknęła z satysfakcją.
- Tomek, Rafał, Marek, Igor, Paweł, Radek - bujajcie się, frajerzy. Nie - wasza Kasia -
Читать дальше