- Ale to była burżuazja!
- Ta choroba nie wywołuje socjalizmu. Po prostu wasza idea przypadkiem idealnie zgrała się z kolejną falą zachorowań. W wyniku choroby, wskutek uszkodzenia mózgu, powstaje nowy byt. Człowiek, który nie czuje miłości, współczucia, wyrzutów sumienia, dla którego zaspokojenie instynktów i żądz staje się najwyższym prawem, który odczuwa przemożną chęć barbarzyńskiego niszczenia, palenia, gwałcenia, torturowania, mordowania. Istota człekopodobna, chłonąca całkowicie bezkrytycznie kłamstwa głoszone przez tych, którzy krzyczą najgłośniej. Wszystkie te cechy występują u was i waszych sojuszników. Wszystkie te cechy są typowe dla socjopatów, u których nie działają hamulce, jakie zbudowały pospołu ewolucja i cywilizacja.
Dzierżyński milczał.
- Czy to pewne? - zapytał wreszcie. - Profesor rozkroił kilkanaście mózgów, czy w jego preparatach znalazłeś bakterię odpowiedzialną za tę chorobę?
- To nie jest bakteria. To wirus.
- Wirus... Czym różni się od bakterii?
- Wielkością, a może też innymi cechami. Tak nazywamy roboczo czynnik chorobotwórczy wielokrotnie mniejszy od bakterii. Zbyt mały, by udało się go dostrzec przy użyciu naszych mikroskopów.
- Skąd zatem wiecie, że istnieje?
- Udało się oznaczyć jego przypuszczalną wielkość przy pomocy membran z mikroporami i eksperymentów na zwierzątkach doświadczalnych. Wiemy, przez jakiej wielkości otwory jest w stanie przeniknąć. Na przykład influencę wywołują właśnie wirusy.
- Rozumiem... Czyli niepodważalnych dowodów nie ma?
- Nie. Może jeśli kiedyś zdołamy opracować metody pokazujące, jak działa umysł, jeśli dowiemy się, które grupy neuronów za co odpowiadają, będziemy wiedzieli, gdzie to uderza. Na razie jedno wydaje się pewne. To nie zabija komórek kory mózgowej, a jedynie zmienia ich właściwości.
- Mówiłeś, że zjawisko słabnie, że im dalej od centrum zarazy, tym zachorowania są rzadsze, a przebieg choroby lżejszy... - Dzierżyński nabił fajkę i zapaliwszy, zaciągnął się dymem. - Co będzie dalej?
- Najbardziej prawdopodobne są dwa scenariusze - odparł Skórzewski. - Po pierwsze, czerwona gorączka może atakować jak grypa. Będzie przychodzić do Europy falami mocniejszymi i słabszymi, w zależności od odmiany wirusa, który ją powoduje.
- A po drugie?
- Może się rozpełznąć jak na przykład wywoływany przez bakterie syfilis.
- To znaczy?
- Gdy marynarze Kolumba przywlekli go z Ameryki, pierwsza fala była potwornie zjadliwa, choroba w ciągu kilkunastu miesięcy posyłała ludzi do grobu. Zaraza rozprzestrzeniała się też w bardzo szybkim tempie. Potem stopniowo osłabła, aż stała się przewlekłą dolegliwością, która potrzebuje całych dziesięcioleci, aby zabić swojego nosiciela. Może bakcyl osłabł z czasem, a może wybił wszystkich bardziej wrażliwych i pozostali przy życiu ci częściowo odporni. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z wariantem pierwszym. Kolejne fale zachorowań, ale stany są chroniczne. Tylko nie wiem, czy wirus jedynie niszczy mózgi, czy też zostaje w nich jako stały rezydent.
- Innymi słowy, w drugim przypadku, jeśli nasza rewolucja to coś w rodzaju trypra...
- Tak czy siak, niebawem straci tempo. Ale wasza idea przez kolejne dziesięciolecia będzie miała w Europie i na świecie odpowiednią liczbę nosicieli. Komunizm będzie się degenerował wraz z bakcylem, lecz jednocześnie ogarniał coraz większą liczbę ludzi.
Dzierżyński milczał długą chwilę, jakby coś rozważając.
- Czy to jest uleczalne? - zapytał wreszcie. - Czy byłbyś w stanie wyleczyć na przykład mnie?
Skórzewski pokręcił przecząco głową.
- Na obecnym etapie rozwoju medycyny jest to niewykonalne. Może nowe, silniejsze leki, które zostaną wynalezione w ciągu następnych dziesięcioleci...?
- A szczepionka? Da się przed tym zabezpieczyć?
- Nie wiem. Nie sądzę. Może kiedyś się uda taką opracować, gdy nowe, ulepszone mikroskopy pozwolą nam wykryć wirusa i poznać jego budowę.
- Dobre warunki życia z pewnością wzmacniają odporność. A zatem będziemy głodzić każdy lud, który znajdzie się w zasięgu naszych rąk - syknął Dzierżyński jakby do siebie. - Zgnoimy arystokratów, burżujów, inteligencję...
- Wiem - burknął Skórzewski. - Słyszałem o obozach pracy.
- To za mało! - Wszechwładny dygnitarz skrzywił się. - Zagłodzimy ludzi w miastach i we wsiach. Uczynimy polem walki każdy zakątek zajętego terenu. A resztę niech zrobi za nas ten zdumiewający bakcyl. Tak czy inaczej, wszystko zależy od pośpiechu.
- Nie uda wam się. Zawsze pozostaje wrodzona odporność. Zawsze będą ludzie zdolni oprzeć się zakażeniu.
- Tych, którzy wykażą się wrodzoną odpornością, wymordujemy... Jak w Wandei. Tylko szybciej i dokładniej!
W milczeniu przeszedł się po gabinecie. Potem popatrzył na swojego więźnia.
- Dni są krótkie - powiedział - ale mrozy chwyciły mocne. Lód powinien utrzymać ciężar człowieka.
Skórzewski pytająco przechylił głowę.
- Wypuszczę cię. Jednak w Petersburgu zostać nie możesz. Jedyna droga ucieczki to zamarznięta zatoka. Przejdziesz nocą po lodzie. - Rzucił doktorowi mały kompas na łańcuszku.
- Dlaczego?
- Z wdzięczności. Uświadomiłeś mi, że znajduję się po właściwej stronie. Wśród tych, którzy zwyciężą.
Godzinę później za lekarzem z hukiem zatrzasnęły się stalowe drzwi twierdzy. Był wolny...
*
W samej kamienicy nic się nie zmieniło przez te parę dni. Klucz, który namacał w kieszeni, nadal pasował do drzwi mieszkania, choć w środku stało już kilka nowych mebli. Kto tu zamieszka? Komu i za jakie zasługi oddano jego dom? Nie miało to większego znaczenia. Wprawdzie torba z przyrządami lekarskimi przepadła podczas aresztowania, lecz w szafce w przedpokoju nadal leżało trochę narzędzi chirurgicznych. Znalazł trzy posrebrzone skalpele.
Z kuchni Skórzewski zabrał resztę zeschniętego chleba i wyszedł w mrok. W drzwiach odwrócił się na chwilę.
- Tak czy inaczej, nie wrócę tu nigdy - szepnął.
Stanął na progu kamienicy i zamyślił się. Wypróbować starą metodę z Norwegii? Odliczyć dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt sześć kroków i zobaczyć, co czeka go tam, na końcu? Nie, trzeba inaczej...
Demon czekał dokładnie w miejscu, w którym lekarz zobaczył go we śnie. Latarnie zgasły, tylko księżyc, wiszący nad miastem jak lampa, oblewał światłem skwerek. Wredna gęba stwora patrzyła na doktora obojętnie. Ten przełknął nerwowo ślinę.
- Więc spotkaliśmy się wreszcie - powiedziała istota niskim, ponurym głosem.
- Ustąp i giń. - Skórzewski wziął rozbieg i natarł całym impetem.
Dwa srebrzone ostrza uderzyły jednocześnie. Serce i tętnica szyjna... Wpadłszy na demona, doktor poczuł przez chwilę, jakby zaplątał się w pajęczyny. Upadł na oszroniony bruk, lecz odwrócił się błyskawicznie. Jego atak rozproszył znaczną część ciała wrogą, wybił w nim po prostu wielką, nieregularną dziurę. Jednak na oczach lekarza wyrwa ta zaczęła zarastać. Widmo nawet nie raczyło się odwrócić w jego stronę, po prostu z tyłu głowy wyłoniła się nowa twarz. Ręce przekręciły się w łokciach, nogi w kolanach, na plecach szynela pojawiły się guziki.
- Zastanawiasz się, czy poważnie mnie zraniłeś - parsknął stwór. - Trochę zabolało i tyle. Zginęła niewielka część mego jestestwa. - Jakby na potwierdzenie tych słów na bruk posypały się niewielkie, skurczone i wyschnięte larwy jakichś owadów. - Przegrałeś. Nie jesteś w stanie zrobić nic... Nic, co mogłoby mi zaszkodzić. Ja też nie mam takiej władzy, by cię zabić. - Spojrzał na Skórzewskiego z mieszaniną niechęci i podziwu. - Umiem tylko zarażać. Pozwolili ci żyć, więc odejdź. To nie są sprawy na twoją głowę.
Читать дальше