*
Zapukałem do drzwi i nie czekając na zaproszenie, wszedłem do klasy. Trafiłem idealnie - właśnie kogoś odpytywała.
- Pani profesor, proszą panią do sekretariatu - oznajmiłem. - Ważny telefon z kuratorium.
- Co? - zdumiała się Grucha.
- Chcą panią zrobić metodykiem nauczania. - Jak dobrze znałem jej małe, parszywe marzenia.
Na twarz babsztyla wypełzł uśmiech. Odwróciła się, żeby wziąć torebkę, i w tym momencie dostrzegła swoją ofiarę.
- Brak odpowiedzi, pała! - warknęła i uroczyście wpisała ocenę do dziennika.
A potem majestatycznie opuściła klasę. Ojciec Tomka stał na korytarzu. Przez ramię przewiesił sobie futerał od puzonu. Zatrzymałem się przy schodach, ubezpieczając akcję.
- O, znowu pan przylazł? - wściekła się. - Kuratorium właśnie oczyściło mnie z odpowiedzialności, zrobią mnie metodykiem. - Popatrzyła na niego z totalną pogardą, zupełnie jak na niesfornego ucznia.
- Gdyby pani naprawdę studiowała historię, znałaby pani nazwisko Neborak - głos mężczyzny nie zmienił się ani na jotę. Był spokojny, podszyty melancholią. - Nosili je przedstawiciele znanej i powszechnie szanowanej lwowskiej dynastii katowskiej...
- Eeeee? - wydusiła z siebie Grucha.
Otworzył futerał i sprawnie wydobył miecz. Nie była aż tak głupia, jak mi się wydawało, i rzuciła się do ucieczki. Cisnął bolas, linka oplatała jej nogi w kostkach. Nie runęła jak długa, podparła się w ostatniej chwili rękami.
Ustawiła się po prostu idealnie, niczym na obrazku w podręczniku. Podszedł, wygodnie oparł stopę na jej karku. Uśmiechnął się do mnie. Uniosłem kciuk do góry.
Jednym pięknym ciosem upitolił jej głowę. Krew wystrzeliła jak z fontanny, łeb potoczył się po klepkach. Kat starannie przetarł ostrze flanelową szmatką i ukrył miecz w futerale. Na zwłoki starodawnym zwyczajem rzucił rękawice. Skinął mi w podziękowaniu i zszedł po schodach.
Na mnie też pora...
*
Szkołę zamknięto na czas śledztwa, przesłuchano wszystkich uczniów. Mnie też, ale wiedziałem, co mówić: spotkałem na parterze niskiego blondyna w garniturze, kazał mi wezwać nauczycielkę do sekretariatu, myślałem, że to jakiś nowy nauczyciel. I tyle.
Wahałem się tydzień. Scena egzekucji cały czas stała mi przed oczyma. Zachwycająca precyzja ruchów, każdy gest wystudiowany, poparty doświadczeniem pokoleń, błysk surowej stali w powietrzu, delikatne mlaśnięcie przecinanej tkanki... Czułem, że wreszcie wiem, co chcę w życiu robić. Zamiast adwokatem czy lekarzem zostanę rzemieślnikiem wykonującym jedną z najstarszych i najszacowniejszych profesji!
Z tą myślą zapukałem do drzwi Neboraków. Otworzył mi ojciec Tomka. Tym razem nie miał nic w rękach.
- Chciałbym o coś zapytać - zacząłem bez powitania.
- Tak?
- Ta szkoła katów - jak wysokie jest czesne i czy egzaminy wstępne są trudne?
Uśmiechnął się lekko.
- Jako cechmistrz mogę ci załatwić przyjęcie bez egzaminów. Czesne jest wysokie, ale zdolni uczniowie są zwolnieni. Chcesz?
- Chcę!
Dotrzymał słowa. Dwa dni później wysiadłem na dworcu PKS-u w Bieczu. Wstąpiłem do Akademii Katów, nadrobiłem zaległości. Cholernie fajna ta nowa buda, najbardziej lubię zajęcia z nowoczesnych metod torturowania, eksterminacji dresiarstwa i psychologii skazańców. Ludzie mają dość, niebawem referendum, gdy kara śmierci wróci do kodeksu, będą potrzebni fachowcy do jej wykonywania. Z optymizmem patrzę w przyszłość, bezrobocie nam nie grozi. A wy? Jak trafiliście tutaj?
Błękitny trąd
W wąskich, sklepionych korytarzach echo kroków niosło się daleko. Granitowe ściany mimo upływu stuleci ciągle jeszcze nosiły ślady kucia. W kamieniu tkwiły maleńkie kryształki miki. Gdy padał na nie blask kaganka, błyszczały w półmroku jak kocie ślepia. W celi na trzecim poziomie lochów siedział tylko jeden więzień - Meff, dziesiętnik straży miejskiej. Dokładniej mówiąc, były dziesiętnik. Ostatnia noc przed egzekucją dłużyła się niemiłosiernie. Do tego wszystkiego dokuczało mu pragnienie. W całkowitych ciemnościach nie był w stanie ocenić upływu czasu. Przypuszczał jednak, że do świtu została najwyżej jedna zmiana. Przyjdą po niego we czterech, odczepią zardzewiałe łańcuchy od ściany, poprowadzą na górę, na dziedziniec cytadeli. Założą pętlę na szyję i wykopią spod nóg pomalowany na czerwono stołek...
Jeśli brama twierdzy będzie otwarta, Meff zobaczy jeszcze w ostatniej chwili życia panoramę Dysy, wieże książęcego zamku, dachy pokryte gontem, dymy snujące się nad gospodami.
- Napiłbym się piwa - warknął w ciemność.
Przymknął oczy. Piwo. Ciemne, mocne, wypił go chyba z pół beczki. A potem... No tak, potem było to co zwykle... No, niezupełnie. Zazwyczaj nie było trupów.
*
Książę Dipteros wyszedł na taras wieży górującej nad cytadelą. Miasto leżało u jego stóp, mógł zajrzeć nieomal w każdy zaułek. I czasami, wspomagając się lunetą, zaglądał. Wokoło miasta rozciągały się pola. Nad wioskami unosiły się dymy z kominów. Jego księstwo, spichlerz imperium... Dopiero na granicy widnokręgu bielały ośnieżone pasma górskie.
Heliografista i jego pomocnik zgięli się w ukłonie. Władca spojrzał na północ, w stronę góry G’adurf. Jej wierzchołek wystawał ponad linię horyzontu, choć oddalona była od Dysy o dobre sześćdziesiąt mil.
- Jest nowa wiadomość - zameldował pomocnik czuwający przy teleskopie.
Heliografista wygodniej rozsiadł się na drugim stanowisku. Po chwili jego ręka drgnęła. Ujął w palce rysik. Łupkowa tabliczka szybko pokryła się wyskrobanymi znakami. Książę wytężył wzrok. Musiał uwierzyć technikom na słowo. Z tej odległości rozbłyski heliografu dla gołego oka były niewidoczne. Na taras wbiegł zadyszany szyfrant. Dzierżył w objęciach księgę pełną cienkich metalowych kart.
- Wartownia nad doliną! - rzucił pomocnik. - To był ich znak wywoławczy.
Szyfrant położył księgę kodów na pulpicie i otworzył na odpowiedniej stronie. Obsługa maszyny wycofała się na skraj tarasu. Władca podał tabliczkę.
- W Czerwonej Dolinie wybuchła zaraza - sylabizował szyfrant. - Prawdopodobnie błękitny trąd. Zamknąłem przełęcz. Potrzebne uzupełnienie. Kapitan Darf.
Książę Dipteros zamyślił się na chwilę.
- Wyślij potwierdzenie - zażądał i spokojnie ruszył na dół.
W połowie schodów spotkał komendanta twierdzy.
- Czy dziesiętnik Meff jeszcze żyje? - zapytał.
- Tak. Miał być powieszony o świcie, ale nie mogliśmy dobudzić kata. To ścierwo znowu się schlało.
- Przyprowadźcie Meffa do mnie.
- Wasza wysokość, znowu zamierzacie go ułaskawić? - komendant wyraził zdecydowaną dezaprobatę. - Ludzie sarkają...
- Nie tym razem - mruknął książę. - To nie będzie ułaskawienie.
*
Strażnicy rzucili więźnia na posadzkę przed tronem. Czerwonawy marmur, wypolerowany do połysku, odbijał podwójny rząd malachitowych kolumn. Książę spojrzał na leżącego mężczyznę z wyraźnym obrzydzeniem. Dziesiętnik straży miejskiej miał prawie dwa metry wzrostu, a jego twarz, ozdobiona parą wyłupiastych oczu, sprawiała odpychające wrażenie. Brakowało mu kawałka jednego ucha. Służbowy kaftan, pierwotnie szkarłatny, był obecnie szary - utytłany brudem rynsztoków i lochów cytadeli. Jednego rękawa brakowało.
- Tym razem odrobinę przesadziłeś - warknął książę.
- Ci włóczędzy mnie obrazili - odparł więzień. - A mnie łatwo wyprowadzić z nerwów.
- Tak, i zabiłeś wszystkich czterech. I jeszcze siedmiu przypadkowych gości szynku. Razem jedenastu... Moi słudzy nie powinni pić alkoholu.
Читать дальше