- Byłem już po służbie, miłościwy panie - wymamrotał dziesiętnik.
- Milcz i słuchaj. Miałeś kiedyś do czynienia z błękitnym trądem i tylko dlatego jeszcze żyjesz.
- Widziałem epidemię na wyspach K'hat - potwierdził Meff.
- Przeżyłeś epidemię na wyspach, co oznacza, że prawdopodobnie jesteś na tę zarazę odporny. W Czerwonej Dolinie... Wiesz, gdzie to jest?
- Na północnej granicy. Jakieś sto dwadzieścia mil stąd.
- Właśnie. W dolinie wybuchła epidemia. Zamknięto przełęcz, ale chcę wysłać kogoś, żeby na miejscu się rozejrzał, jak to wygląda.
- Trzeba zejść do doliny?
- Oczywiście, durniu. Zbadać, czy to na pewno epidemia, spalić budynki, gdzie wszyscy zmarli, spopielić trupy - twarz władcy stężała - dobić chorych. I przysłać heliografem szczegółowy raport. Byłeś szkolony w obsłudze tego przyrządu, prawda?
- Tak, miłościwy panie.
- Pojedziesz konno, dostaniesz do pomocy jeszcze dwóch ludzi. Jeśli przeżyjecie, w co wątpię, wasze winy uznamy za niebyłe. Ale oczywiście nie ma dla ciebie powrotu do służby.
- Dziękuję, miłościwy panie - w głosie dziesiętnika zabrzmiała szczera radość.
Władca wstał i wyszedł, zamiatając podłogę szarym płaszczem. Meff leżał na podłodze jeszcze chwilę. Błękitny trąd... Kolana drżały, a i ręce niezbyt chciały go słuchać. A przecież od epidemii na wyspach minęło ponad dziesięć lat.
Wreszcie dziesiętnik się przemógł. Korzystając z pomocy strażnika, podniósł się na nogi i wyszedł na dziedziniec. Tu zdjęto mu kajdany. W cieniu szubienicy stali jego dwaj obiecani pomocnicy Stary, może sześćdziesięcioletni najemnik o przedramionach pokrytych bliznami oraz młody, jasnowłosy chłopak. Obaj wyglądali, jakby wywinęli się katu, i tak też było w rzeczywistości. Meff potrząsnął głową. Jeszcze przedwczoraj był dziesiętnikiem oddziału straży miejskiej...
Młody wyglądał na przerażonego. Dziesiętnik uśmiechnął się ponuro. Mieli już okazję się spotkać: aresztował go osobiście przedwczoraj rano, gdy ten nielegalnie sprzedawał owcze skóry. Nazywał się Alen. Twarz najemnika też nie była Meffowi obca.
- Gdzieśmy się już spotkali? - mruknął.
- Na szlaku karawanowym koło przełęczy Ażur, panie Meff. Zwą mnie Ronn.
- Przypominam sobie... A za co cię wsadzili?
- Nie oddałem hołdu bogini Nefet.
- Karą za to jest śmierć...
- Nikt, kto wierzy w węża B'irnai, nie będzie kłaniał się waszym bałwanom - warknął najemnik.
Meff nie podjął wyzwania. Obrzucił towarzyszy uważnym spojrzeniem.
- Nasze zadanie jest proste - powiedział. - Trzeba przejechać się do Czerwonej Doliny, pozabijać mieszkańców, zgwałcić ich kobiety i spalić domy. A potem złożyć raport.
Młody wyglądał, jakby miał za chwilę zemdleć.
- A tak poważnie? - zapytał Ronn.
- W Czerwonej Dolinie wybuchła zaraza. Mamy się tam rozejrzeć i spalić wszystko, co poddało się zarazie.
- Mieszkańcy?
- Prawdopodobnie nie żyją.
Najemnik patrzył na niego z uwagą.
- To nie jest dżuma - powiedział. - Ani krwawnica. Przeżyłaby co najmniej połowa. Ani czerwona ospa...
- Błękitny trąd. Tak się przypuszcza.
Twarz żołnierza zbladła.
- Nie mamy wyboru - mruknął były dziesiętnik. - Jeśli uciekniemy, będą nas ścigać aż do skutku. A konie biegną wolniej niż błyski heliografu.
Alen zacisnął zęby.
- Chciałbym wrócić na wieś.
- Wrócisz, gdy wypełnimy zadanie. O ile przeżyjesz - odparł Meff. - I ciesz się z łaski księcia, bo za handel bez uiszczenia opłaty targowej wbija się tu na pal. W drogę.
Osiodłali przyprowadzone przez żołnierzy klacze. Przekroczyli bramę i pędzili co koń wyskoczy traktem na północ.
Szybka galopada nie sprzyjała rozmowie. Co dwadzieścia mil na stacjach kurierskich wymieniali wierzchowce i bez wytchnienia gnali dalej. Wieczór zastał ich na równinie, przeszło sześćdziesiąt mil od książęcego miasta. Alen pogonił kasztanka i zrównał się z dziesiętnikiem.
- Słońce zachodzi! - zawołał. - Zatrzymujemy się na noc?
Meff skinął głową, ale nic nie odpowiedział. Siedział w siodle zatopiony w myślach.
- Tu za wzgórzem jest wioska - odezwał się Ronn. - Tam znajdziemy zajazd.
- Bywałeś w tych stronach? - zainteresował się dowódca.
- Dwa lata temu. Prowadziłem karawanę z doliny do twierdzy Behlem na zachodzie.
Rzeczywiście, za niewielkim zagajnikiem na skraju wsi stała chyląca się ku ziemi chałupa ozdobiona szyldem. Wymalowano na nim dymiącego gołębia przeszytego strzałą.
- Dziwny jakiś ten zajazd - mruknął dziesiętnik, zeskakując z konia przed wejściem.
- To nie był zajazd - wyjaśnił najemnik. - Dawniej tu się mieściła gołębia poczta.
- Masz rację, szlachetny panie - rozległ się głos drażniący uszy jak skrzypienie zatartych zawiasów. W drzwiach stanął stary jak świat mężczyzna. - Zanim wynaleziono heliograf, miałem trzy tysiące gołębi pocztowych. Mogłem wysyłać listy do czterdziestu miast naszego królestwa i do trzech innych stolic. Teraz zleceń tyle co nic.
- Zajmij się końmi - dziesiętnik przerwał wypowiedź starego. - I daj nam coś do jedzenia.
- Dużego wyboru nie ma - stwierdził gospodarz. - Mam tylko gołębie. Pieczone, duszone, gotowane, z rożna, smażone, faszerowane, zapiekane, w winie, w piwie, w miodzie...
Odszedł, prowadząc wierzchowce gdzieś do stajni, na tyły zabudowań.
- Rzeczywiście dziwny zajazd - stwierdził Alen. - Oryginalny wybór potraw.
- Gołębie już niepotrzebne, to karmi nimi podróżnych - rzekł Ronn. - A umie je przyrządzać na sto sposobów.
Weszli do izby, niskiej i ciemnej; pośrodku ustawiono stół oraz kilka ław. Wnętrze było zaniedbane i cuchnęło gołębiami. Wcześniej Meff nie zdawał sobie sprawy, że te ptaki mają jakiś specjalny zapach. Na podłodze poniewierały się kawałki wosku i laku, motki sznurka, ścinki papieru i pergaminu. Poczta...
Gospodarz nadszedł po chwili. Rozpalił w kominie solidny ogień, a gdy płomienie przegryzły się przez warstwę gałązek, zawiesił nad nimi żelazny pręt z nadzianymi tuszkami ptaków.
- To już ostatnie - powiedział z wyraźnym zadowoleniem.
- Ostatnie? - nie zrozumiał dziesiętnik.
- Nie ma więcej gołębi. Bawcie się swoim heliografem, dopóki nie zaczną się zaćmienia Słońca. - Karczmarz uśmiechnął się złośliwie. - Może kiedyś pójdziecie po rozum do głowy, lecz gołąbki będą już zjedzone.
Odszedł, człapiąc, i zniknął w kuchni.
- Czym jest błękitny trąd? - zapytał Alen. - U nas we wsi słyszeliśmy o tej chorobie... Ale tylko pogłoski.
- Od dwustu lat nie pojawiła się ani razu na lądzie - mruknął najemnik, patrząc w płomienie paleniska. - Na wyspach czasem się zdarza. Poprzednio doprowadziła do upadku imperium B’ord leżącego za górami. To podstępna zaraza. Zabija ludzi i zwierzęta, a nawet niektóre rośliny. Tylko krasnoludy są na nią odporne. Całkowicie odporne. W B'ord żyło pół miliona ludzi. Wszyscy umarli w ciągu dwu tygodni. Teraz żyją tam tylko one. Kupcy, którzy się zapuścili w tamte strony, mówią, że niepogrzebane kości ciągle jeszcze leżą w walących się domach...
- A skąd ta nazwa? - zaciekawił się młody.
- Przypomina trąd. Odpadają palce, skórę pokrywają bąble, kości się rozpuszczają. Tylko że zwykłym trądem trudno się zarazić. I toczy człowieka latami, zanim pośle go do piachu. Tymczasem to uderza nagle. Jednego dnia na ciele są plamy jak od siniaków, następnego odpadają palce, wyciekają oczy, odłamują się uszy. Najdalej trzeciego dnia człowiek umiera. Przypuszcza się, że palenie ciał i traw dookoła zarażonych obszarów zatrzymuje pochód epidemii.
Читать дальше