- I to właśnie będzie naszym zadaniem - uzupełnił Meff.
Wieśniak przeżuł skrzydło gołębia. Kosteczki zachrzęściły mu w zębach.
- Jak wygląda Czerwona Dolina? - zapytał.
- To jeden z cudów natury - odparł dziesiętnik. - Ma aż trzydzieści mil średnicy, a jej ściany są wysokie i niedostępne. Pod cienką warstwą ziemi na dnie ukryte są złoża rud żelaza i bardzo rzadkich kamieni, oliwinów. Tylko dwie przełęcze prowadzą do wnętrza. Jedna od południa, do niej podążamy, druga od północy.
- Dolina należała do imperium B’ord - uzupełnił Ronn. - Gdy jego mieszkańców zabił błękitny trąd, zajęły ją krasnoludy. Dopiero przed pół wiekiem dziadek księcia z pomocą wojsk króla najechał dolinę. Wojna z pokurczami była krwawa, ale w końcu wybito je do nogi. Te, które przeżyły, uciekły w góry, a ich kopalnie przejęli nasi. Wtedy też wzniesiono dwie strażnice. Jedną od południa, drugą od północy. Krasnoludy kupują dużo żelaza, które się tam wydobywa. Jeszcze więcej karawany przewożą na południe.
- Każdy kawałek jest ważony i opodatkowany - dorzucił dziesiętnik.
- Dlatego dobre miecze są takie drogie - mruknął ponuro najemnik. - Śpijmy, o świcie ruszamy dalej.
Ułożyli się na ławach i niebawem zasnęli znużeni całodniową galopadą.
*
Meff obudził się niespodziewanie. Co wyrwało go ze snu? Chłodny powiew na twarzy? Skrzypnięcie drzwi. Ktoś wyszedł z zajazdu. Może to Alen uciekał, by wrócić do siebie na wieś? Delikatny szmer, jak gdyby ktoś szczał na deski ganku.
Uniósł głowę. Na zewnątrz już wstawał świt. W otwartych drzwiach na krótkim stryczku kołysało się ciało starego karczmarza. W chwili śmierci puściły mu zwieracze. Cienki strumyk moczu nadal ciurkał z nogawki.
Na ramiona zarzucony miał służbowy płaszcz z gołębich piór, taki, jakie nosili kiedyś pracownicy poczty. Podmuchy wiatru unosiły ptasi puch. Najemnik też otworzył oczy.
- Zeżarliśmy mu ostatnie gołębie i teraz nie miał po co żyć - powiedział.
- I tak był stary, niewiele życia w nim zostało - rzucił Meff. - Budź młodego, czas ruszać dalej.
- A co z nim?
- Powiemy ludziom w wiosce, niech go pochowają.
*
W pasterskiej osadzie zmienili konie na wypoczęte. Minęli już górę G'adurf. Połowa drogi za nimi. Krajobraz zmienił się - szachownicę pól i lasów zastąpiły rozległe stepy, tu i ówdzie poznaczone stosami szarych głazów. Daleko przed nimi na szlaku widać było spory tuman kurzu. Meff wyjął z torby lunetę i przez chwilę przyglądał się odległej grupie.
- W porządku - powiedział do towarzyszy. - To tylko kupcy.
Najemnik ponuro kiwnął głową.
- Stada krów - mruknął. - O tej porze roku idą nad morze. Sam kiedyś przepędzałem, gdy jeszcze na drogach grasowali rozbójnicy. Po tym jak stary książę ich wytłukł, pasterzom przestało się opłacać wynajmowanie ochrony.
Wreszcie minęli karawanę. Przodem na czarnym ogierze jechał krasnolud uzbrojony w potężny topór. Szerokoskrzydły kapelusz nasunął na czoło, ale mimo to spostrzegli, że całą twarz pokrywają mu błękitne tatuaże. Za nim ze skrzypieniem rozeschniętych kół sunęły dwa wozy pełne zapieczętowanych woskiem garnków, eskortowane przez kilku młodych pokurczy z dzidami. Na końcu karawany w straży tylnej biegło nieduże stadko wilków. Krasnoludy patrzyły wrogo, ale nie odważyły się zaczepić Meffa i jego towarzyszy. Niebawem zostawili karawanę daleko w tyle.
- Wieczorem dojedziemy - rzucił dziesiętnik, patrząc na rysujący się przed nimi potężny łańcuch posępnych szarych gór.
- Zanocujemy w strażnicy? - upewnił się Alen. Dowódca kiwnął głową.
*
Konie z trudem pięły się po wąskiej, biegnącej serpentynami górskiej drodze. Alen narzekał, kręciło mu się w głowie. Wreszcie jednak stanęli na przełęczy. Strażnica, wielka jak niejeden zamek, tkwiła nieporuszona na zboczu góry. Meff podszedł do wrót. I wtedy to poczuł. Słodki zapach rozkładu sączący się przez obite żelazem deski. Jego towarzysze też zmarszczyli nosy. W zasadzie nie miało to większego sensu, ale wyrąbali przejście przez wrota. Niemal wszyscy żołnierze w stanicy byli martwi. Tylko dowódca zdradzał jeszcze oznaki życia. Trąd zaatakował całe jego ciało, zmieniając je w kupę błękitnej zgnilizny. Oficer nie reagował już na nic, ale ciągle jeszcze oddychał, rzężąc. Najemnik położył bełt na łoże kuszy i chwilę potem było już po wszystkim.
- Zanocujemy na przełęczy - zadecydował Meff.
Ułożyli legowiska z derek, puścili konie, aby poszukały dla siebie trawy. Ze znalezionego drewna i wysuszonych przez słońce końskich pączków rozpalili niewielki ogieniek.
- Jutro zejdziemy w dolinę - oznajmił dowódca. Młody wzdrygnął się.
- A potem wszyscy umrzemy - westchnął.
- Może tak, może nie... Gdy wszyscy są martwi, trudniej się zarazić - wyjaśnił Ronn.
Niebawem zapadli w sen.
*
Ranek tu, wysoko w górach, był chłodny. Stali przez chwilę na przełęczy, patrząc w dół, na spowitą mgłami dolinę. W krystalicznie czystym, mroźnym powietrzu czuć było słodko-mdły zapach śmierci. Tam, w dole, spoczywały dziesiątki ciał ludzi zabitych przez strażników przełęczy. Jeszcze niżej, w domach wioski, gniły zwłoki ofiar epidemii.
- Strażnicy zabijali tych, którzy chcieli uciec, a teraz sami są martwi - rzekł Alen z uśmiechem. - Jak sprawiedliwie...
- Ale ktoś tędy przejechał, gdy już umierali. - Najemnik rozgarnął stopą kupkę świeżych końskich odchodów.
- Pora na nas - mruknął Meff, poganiając wierzchowca.
Pierwsze zwłoki leżały tuż niżej, na poboczu wyrąbanej w skałach drogi. Padlinożerne ptaki zdążyły już wydziobać im oczy. Nieboszczyk spoczywał na boku, jedną dłoń zaciskał na sterczącym mu z piersi bełcie. Ciało pokryło się zielonkawymi plamami rozkładu, jednak nigdzie nie szpeciła go najmniejsza nawet błękitna plamka mogąca wskazywać na zarażenie trądem. Zeszli niżej. Ujrzeli kobietę leżącą na brzuchu. Strzała przeszyła jej głowę tuż nad samym okiem.
Młody nie wytrzymał. Wymiociny obryzgały kubrak i konia, śmierdziało później przez wiele godzin. Trupów było zaledwie kilkadziesiąt. Najemnik patrzył na skalne ściany naznaczone czerwonawymi smugami rdzy. Dolina wyglądała jak ślad wielkiej pięści, która przed eonami uderzyła w góry.
Minęli przydrożną kapliczkę z pociemniałym ze starości drewnianym posążkiem bogini Nefet. Ktoś przybrał go kwiatami, które zdążyły już zwiędnąć. Wreszcie dotarli na dno porośnięte łanami traw i zagajnikami brzózek. Okolica tchnęła nienaturalnym, śmiertelnym spokojem.
- Na razie nie widać żadnych śladów zarazy - rzucił najemnik.
- Tam. - Meff wskazał dłonią plamę pożółkłej trawy. - To chore miejsce. Błękitny trąd czasem uderza także w rośliny.
Minęli zagajnik i ich oczom ukazała się opuszczona wioska. Wokoło na polach jak okiem sięgnąć spoczywały zdechłe krowy. Rzednące mgły uniemożliwiały ocenę ich ilości.
- Tyle chudoby się zmarnowało - jęknął młody wieśniak.
Wjechali między opłotki. Martwe kury leżały pomiędzy zagrodami jak żałosne kupki pierza. Zeskoczyli z koni i uwiązali je do płotu. Meff pchnął drzwi pierwszej chałupy. Na łóżkach w izbie spoczywały zwłoki gospodarzy. W sąsiedniej chacie było podobnie. I w następnych. Tylko króliki kicały wesoło po cmentarzysku. Widocznie były odporne.
- Co robimy? - zapytał Alen.
- Podpalamy - westchnął dowódca. - Ogień zabije zarazę. Za kilka lat ludzie będą mogli tu wrócić.
Читать дальше