- Można kilka słów dla prasy? - Podszedłem do emerytów, wyciągając dyktafon.
- Jakieś gnoje rozpierdoliły mi szybę ruską rurą. - Jeden z nich pokazał oskarżycielskim gestem kawał zardzewiałego żelastwa leżący na siedzeniu.
- To faktycznie bulwersujące. - W moim zawodzie ważne jest, by potakiwać rozmówcy. - Dlaczego sądzicie, że ta rura jest ruska?
- A ło, ma tu przy końcu nie naszą literę! - pokazał mi drugi emeryt. - Tam, przy tym obrdzewiałym.
W sumie cała była pokryta kaszką korozji, ale znalazłem. Znaczek rzeczywiście był rosyjski. Szkoda, gdyby był jakiś dziwny, można by naściemniać, że to część UFO. Ba, miałem nawet numer telefonu faceta z jednej sekty, kompletnego świra, ale pożytecznego. Udzieliłby wywiadu potwierdzającego moją tezę. A tak...
- Niech pan ich dobrze obsmaruje, człowiek harował całe życie jak głupi, a to blokerstwo tylko kombinuje, jak mu świnię podłożyć - poskarżył się właściciel fiata.
- Się wie. - Uśmiechnąłem się, cyknąłem kilka fotek samochodu, emerytów oraz rury i poszedłem dalej.
Nie tak znowu daleko dalej. Usiadłem w ogródku piwnym, zamówiłem kufelek najtańszego browara, wyciągnąłem z plecaka laptopa.
No to do roboty. Rura? Blokersi? Chuligański wybryk? Nie. O dewastacjach i chuligaństwie było w przedostatnim numerze. Nie powiem, temat nawet ciekawy, ale ileż można w kółko o tym samym? Czytelnika nie wolno zanudzić. Zawód dziennikarza uczy kojarzenia faktów i sztuki dedukcji. Kawałek rury? Skoro trafił w samochód, to znaczy, że spadł z góry. Jeśli rozbił szybę, to znaczy, że musiał uderzyć naprawdę mocno. Znaczy się z wysoka leciał. Z kosmosu? Hm, raczej nie - byłby obtopiony, a na powierzchni nie było takich śladów; czytelnicy to głąby, ale mogą się mimo wszystko czepić.
Że co, moja gazeta to jakiś brukowiec? O nie, drodzy przyjaciele, jesteśmy poważnym pismem, tyle tylko, że dostosowanym do poziomu percepcji i zapotrzebowań specyficznego odbiorcy. Wypełniamy naszą misję informacyjną, operując w wyjątkowo trudnym sektorze rynku.
A więc co lata niżej niż satelity, a nad ziemią? Samoloty. Rura oderwała się od przelatującego samolotu. Pomyślmy logicznie - gdzie samolot ma rury? W kiblu - na pewno. Ale rura z latającego kibla nie będzie dobrze wyglądała w druku. To musi być coś bardziej spektakularnego. Ciepło, ciepło... Mam!
W samochód uderzył kawałek silnika rakietowego. Gdzieś czytałem, chyba nawet we własnym artykule, że niektóre samoloty latają od dobrych trzydziestu lat. Zatem obluzowany element spadający w Łomży to efekt eksploatacji potwornie wysłużonego sprzętu lotniczego. Aeroplan, który to zgubił, musiał powstać w drugiej połowie ubiegłego wieku i od kilku dziesięcioleci jest bezlitośnie wykorzystywany przez nasze badziewne lotnictwo cywilne.
Zawahałem się chwilę - może lepiej byłoby tym razem obsmarować armię? Moja gazeta od dawna się ich nie czepiała. Hm... Z drugiej strony nasze siły zbrojne są dość wredne - jeszcze by sobie przypomnieli, że od jesieni ubiegłego roku powinienem odbywać zasadniczą służbę wojskową...
Machnąłem artykulik, a potem przepuściłem go przez specjalny programik zastępujący proste wyrazy ich bardziej skomplikowanymi odpowiednikami. I gotowe, wysyłamy.
*
Wszedłem do redakcji mojej bulwarówki z pewną taką nieśmiałością. Odszukałem księgową.
- A, to ty, sępie - powitała mnie ze zwykłą sobie życzliwością. - Nie ma.
- Ale ja jeszcze nie zdążyłem zapytać...
- Nie ma. Ani pożyczek, ani zaliczek na poczet tego, co być może napiszesz. Nie ma też żadnych zagubionych premii ani zapomnianych wierszówek. Twoje konto jest puste.
- To bardzo dziwne. - Wydąłem wargi. - W dzisiejszym numerze powinien był pójść mój artykuł.
- To przyjdź w piątek.
- Wczoraj był piątek - zauważyłem skromnie.
- Za tydzień też będzie. Przestań mi grać na nerwach i leć do naczelnego, od rana cię szuka, ponoć komórkę wyłączyłeś.
Nie ja wyłączyłem, tylko mnie wyłączyli... Z niepokojem maszerowałem do jaskini pryncypała. Zapukałem ostrożnie.
- Wejść! - ryknął. Przekroczyłem próg gabinetu.
- Mamy problem - powiedział naczelny bez wstępów. - A dokładniej rzecz biorąc, ty masz problem i jeśli go nie rozwiążesz, to w naszej gazecie nie będzie miejsca na twoje teksty.
- Co się stało? - wykrztusiłem.
Pospiesznie przejrzałem w myślach listę moich dziennikarskich grzechów głównych, ale nie znalazłem nic... No, prawie nic. No dobrze, parę rzeczy nagiąłem, wywiad z Chuckiem Norrisem też nie do końca był prawdziwy, ale wtedy akurat cholernie potrzebowałem kasy, a nie znając angielskiego...
- Coś ty, idioto nieszczęsny, napisał o tej rurze, co rąbnęła w samochód?
Podsunął mi dzisiejszy numer. Rzuciłem okiem w artykuł. Stało tam jak byk: ...fragment silnika rakietowego z drugiej połowy XIX wieku...
Hm, no tak. W wersji pierwotnej było, że z połowy ubiegłego wieku, ale potem, poprawiając, odruchowo dałem, że ten ubiegły wiek to dziewiętnasty. Dopiero sześć lat nowego stulecia, a żył człowiek całe dwadzieścia w dwudziestym wieku - nie tak łatwo się przestawić.
I co teraz robić? Idziemy w zaparte. Dobry dziennikarz nie myli się nigdy.
- Nie widzę tu nic dziwnego - zagrałem vabanque.
- Ty kretynie. Kiedy to pojawiają się pierwsze rakiety?
No dobra, nie byłem nigdy orłem, jeśli chodzi o historię, a jako zdeklarowany pacyfista brzydziłem się wojskiem. Rakiety. Za Napoleona mieli takie armatki na kołach, potem były powstania, a dalej? W czasie drugiej wojny światowej Niemcy mieli te swoje katiusze... Nie, zaraz, Niemcy mieli V-l i V-2, co spuszczali chyba na Londyn - to Ruscy mieli katiusze. A w pierwszej wojnie światowej? Jak czytałem komiks o Szwejku, nie było tam nic na ten temat.
- Zabiłeś mi klina - przyznałem.
- Dobra, debilu. O silnikach rakietowych na paliwo ciekłe można mówić dopiero od mniej więcej 1917 roku!
- To w sumie niewielki błąd - odetchnąłem z ulgą. - Zresztą ludzie i tak nie mają o tym pojęcia.
- A wiesz, dlaczego jeszcze nie wylądowałeś na bruku? - syknął złowieszczo.
Spojrzałem na niego spod oka. Może tylko żartuje? Nie, cholera. Wyglądało na to, że mówi poważnie.
- Tato, no co ty, mnie na bruk?! - przeraziłem się.
- Cicho, nie przy ludziach - warknął. - Nie wylałem cię, bo ktoś musi posprzątać ten burdel. W poniedziałek albo wyjaśnisz to na naszych łamach, albo więcej mi się na oczy nie pokazuj. A teraz won, bo zaraz stracę resztkę cierpliwości.
Wyszedłem z gabinetu rozgoryczony. To ma być ojciec? Tylko psioczyć umie. Zupełnie jakby sam nie popełnił nigdy żadnego błędu. He, he, jeden popełnił, inaczej nie byłoby mnie na świecie...
Ale rzeczywiście dałem plamę. A może jednak nie? Przecież tej naszej szmaty nikt nie czyta. Ludzie kupują ją tylko dlatego, że zamieszczamy horoskopy, program telewizyjny i ogłoszenia drobne, a przy tym jesteśmy tańsi niż „Wybiórcza".
Wyjąłem laptopa, odpaliłem, wszedłem w Internet. Wpisałem w wyszukiwarkę „silnik rakietowy" i „Łomża".
Auć. Ała. Oj...
Hm, wyglądało na to, że ktoś jednak przeczytał mój tekst. Na wszystkich portalach zamieszczono o tym informację. Przejrzałem opinie i komentarze użytkowników. Kurde, tyle inwektyw i wszystkie pod moim adresem? Jak są tacy mądrzy, niech spróbują swoich sił w gazecie. Albo może lepiej nie, gdzieś muszę pracować, a i tak chętnych do podziału wierszówki jest aż za dużo.
Wyłączyłem sprzęt. Nie ma bata. Trzeba szybko coś wymyślić. Najlepiej iść w zaparte, i to w ten sposób, by kolejnymi tekstami nabić sobie dodatkową wierszówkę.
Читать дальше