W taki właśnie sposób Murgen opisał je kilkadziesiąt lat temu. Opis zachował aktualność, chociaż obecnie światło nie było tak złote, jak oczekiwałam, a delikatne koronki lodu wydawały się drobniejsze i bardziej skomplikowane. Starcy siedzący pod ścianami, pochwyceni w sieci, nie mieli jednak w sobie nic z szaleńców o szeroko rozwartych oczach, którzy występowali w wizjach Murgena. Nie żyli. Lub spali. Nie dostrzegłam choć jednej odemkniętej powieki. Ani twarzy, którą bym rozpoznała.
— Wierzba, kim są ci wszyscy ludzie? — Ostry wiatr wciąż dął pod stropem jaskini wzniesionym na wysokość kilkunastu stóp, przez niemal tak samo szeroki jej tunel, ponad względnie płaskim podłożem, nachylającym się jednak w oddali. Faktura dna przypominała starodawną, zamarzniętą glinę, pokrytą skórą delikatnego oszronionego futra.
— Ci? Nie mam pojęcia. Byli już tutaj, kiedy zeszliśmy na dół. Nachyliłam się, uważając jednak, by niczego nie dotknąć.
— Te nie są naturalnego pochodzenia.
— Tak przynajmniej wyglądają.
— A więc były tutaj przez cały czas. Były tutaj, zanim zbudowano równinę.
— Może. Prawdopodobnie.
— I ktokolwiek pogrzebał Kinę, wiedział o nich. Wiedzieli Kłamcy, ścigani aż tutaj przez Rhaydreynaka. Hm. Ten na przykład jest zdecydowanie martwy. Zmumifikowany, niemniej życia nie ma w nim ani iskierki. — Ciało było zupełnie wyschnięte. W zagięciu kolana i rozdartej materii na łokciu prześwitywały obnażone kości. — Tamci? Kto wie? Może odpowiedni czar byłby zdolny postawić ich na nogi i w jednej chwili zaczęliby biegać dookoła niczym dzieci Iqbala?
— Dlaczego mielibyśmy ich budzić? Musimy wydostać naszych chłopców, których pogrzebałem wraz z Duszka. Są tam. — Wskazał w stronę, gdzie podłoga unosiła się łagodnie, gdzie docierało światło jeszcze bardziej wyzute z pozłoty, nabierając odcienia lodowego niemal błękitu.
Światła w ogóle nie było dużo. Nawet w połowie nie tyle, ile w widzeniu, jakiego doświadczyłam. Być może wtedy chodziło raczej o zakorzeniony w psychice błędny ognik, bardziej odpowiedni dla oczu spacerującego po snach, nie zaś czysto przestrzenne światło. Zadumałam się:
— Może potrafiliby powiedzieć nam coś interesującego.
— Już ja ci powiem coś interesującego — wymamrotał pod nosem Łabędź. A potem normalnym już głosem dodał: — Nie sądzę. A przynajmniej nie wierzę, aby było to coś, co któreś z nas chciałoby usłyszeć. Duszołap robiła wszystko, aby ich nawet nie dotknąć. Przeniesienie naszych jeńców obok, bez dotykania któregoś, stanowiło najtrudniejszą część zadania.
Pochyliłam się, aby przyjrzeć się kolejnemu spośród starców. Nie przypominał przedstawiciela żadnej ze znanych mi ras.
— Muszą pochodzić z któregoś spośród tych innych światów.
— Może. Tam, gdzie się wychowałem, jest takie powiedzenie: „Nie budźcie śpiącego licha". Brzmi jak rada idealnie dostosowana do naszej sytuacji. Nie dowiemy się, jak tu trafili.
— Nie mam zamiaru wypuszczać stąd na świat żadnego diabelstwa, prócz własnego. Ci tutaj różnią się od tamtych.
— Ostatnim razem widziałem tu ludzi różnych ras. Wątpię, aby coś się od tego czasu zmieniło. Mam wrażenie, że wrzucono ich tutaj w zupełnie różnych epokach. Widzisz, jak wiele lodu nagromadziło się wokół tych facetów? A najwyraźniej potrzeba na to wieków.
— Au!
— Co?
— Uderzyłam głową w ten cholerny sopel.
— Hmm. Ciekawe, jak mi się udało go ominąć...
— Bądź dalej taki mądry, a kopnę cię w kolano, Dryblasie. Nie wydaje ci się, że tu jest zimniej, niż być powinno? — Nie był to wytwór mojej wyobraźni ani także efekt ukąszeń lodowatego wiatru.
— Jak zawsze. — Uśmiech zniknął z jego twarzy. — To oni. Tak myślę. Zaczynają sobie zdawać sprawę, że ktoś tu jest. To się z każdą chwilą robi coraz bardziej wyczuwalne. Jeśli za bardzo będziesz zwracać na to uwagę, może ci się nieźle dać we znaki.
Potrafiłam wyczuć powolne narastanie tego... cokolwiek to było. Szaleństwo zdolne do materializacji, jak mniemam. Przynajmniej takie sprawiało wrażenie.
— Jak to się dzieje, że możemy sobie tak tutaj chodzić? — zapytałam. — Dlaczego my nie zamarzniemy?
— Gdybyśmy zostali tu dość długo, aby zasnąć, prawdopodobnie tak by się wszystko skończyło. Ci ludzie musieli stracić przytomność, zanim ich tutaj zniesiono.
— Naprawdę? — Dotarliśmy do miejsca, gdzie lodu było znacznie mniej. W zamarzniętej warstewce na posadzce wciąż można było dostrzec ślady zostawione wiele lat temu przez Duszołap i Wierzbę Łabędzia. Twarze siedzących tu starców były inne. Przypominali Nyueng Bao, wyjąwszy jednego, który był wysoki, chudy i blady jak śmierć. — Ale nie śpią przecież? — Kilka par otwartych oczu zdawało się mnie śledzić. Wolałam wierzyć, że to tylko moja wyobraźnia, pobudzona przerażającą atmosferą jaskini. Ani razu nie udało mi się dostrzec nawet drgnienia.
Odgłos kroków.
Podskoczyłam bardzo wysoko, pewnie gdzieś na wysokość wzrostu niskiego słonia, zanim zrozumiałam, że to muszą być Sahra, Radisha i ktokolwiek, kto tam jeszcze zdecydował się nie brać udziału w podniecających przedsięwzięciach trwających właśnie na górze.
— Idź, powstrzymaj tych ludzi, żeby tu nie wchodzili i nie wywracali wszystkiego do góry nogami. Zorientuję się w rozkładzie tego miejsca i spróbuję wykombinować, co powinniśmy zrobić.
Łabędź zmarszczył czoło, jęknął parę razy, warknął coś nieartykułowanego, potem jednak, uważnie dając małe kroczki, wrócił po lekko pochyłym podłożu jaskini do miejsca, w którym łączyła się z klatką schodową. Przez całą drogę mamrotał do siebie pod nosem. I nie mogłam go za to winić. Nawet ja widziałam, że właściwie nic nigdy nie szło po jego myśli.
Dałam krok w stronę, w którą wiodły stare ślady. I poczułam, jakby ktoś wyrwał ziemię spod mych stóp. Twardo uderzyłam w podłoże, a potem ześlizgiwałam się po nim, póki nie zatrzymałam się tam, gdzie stał Łabędź. Przynajmniej w przekonujący sposób potrafił udawać, że go to bawi.
— Nic ci się nie stało?
— Uderzyłam się w bok. I jeszcze boli mnie nadgarstek.
— Powinienem cię uprzedzić. W oszronionych miejscach ta podłoga może się okazać bardzo zdradziecka.
— Masz szczęście, że nie przeklinam.
— Hę?
— Specjalnie zapomniałeś. Jesteś równie paskudny jak Jednooki czy Goblin.
— Czy ktoś tu właśnie nie wzywał imienia mego nadaremno? — Z miejsca, gdzie schody uchodziły do jaskini, dobiegał głos Jednookiego, przerywany rozpaczliwym rzężeniem charakterystycznym dla gruźlików.
— Bóg jest Wielki, Bóg jest Dobrem, Bóg jest Wszechwiedzący i Wszechłaskawy. Ukryte są Jego Zamiary, ale Czyny Sprawiedliwe. — I niech oszczędzi mi Misterium Swych Zamiarów, albowiem i tak zawsze trapi mnie Mizeria Jego Zamiarów. — Co on tu robi? — zapytałam Łabędzia. — Wszystko jedno. Już wiem. Zostawię go tutaj. Na pewno nie będę wynosiła go stąd na własnych plecach, tylko po to, by od wysiłku nie dostał następnego ataku. Walnij go w głowę, kiedy nie będzie patrzył. — Na nowo podjęłam wędrówkę w głąb jaskini. — Spróbuję jeszcze raz. — Głosem niesłyszalnym dla nikogo innego wiodłam dalej moją rozmowę z Bogiem. Jak zwykle On ani razu nie podjął trudu obrony przede mną Swoich Dzieł. Moja wina, że jestem kobietą.
Читать дальше