Potem popijali mocną, niemal czarną herbatę, ceremonialnie przekazując sobie jedyną wyszczerbioną piałę, nie wiadomo jakim cudem zachowaną przez kaprala podczas wszystkich tych perturbacji, „Prawdziwa khandyjska, żeby to było dla wszystkich jasne” — mówił. Teraz Cerleg bez pośpiechu tłumaczył baronowi, że zielona herbata ma niewiarygodne zalety, natomiast stawianie problemu: lepsza jest zielona, czy czarna podobne jest do głupiego pytania „Kogo bardziej kochasz, tatusia czy mamusię?” Każda jest dobra w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Na przykład, w południowy upał… A Haladdin słuchał tego jednym uchem, jak nocnego mamrotania strumyka za wielkimi głazami, przeżywając zadziwiające chwile cichego szczęścia, jakiegoś… rodzinnego?
Ognisko, w którym szybko spalały się suche korzenie z solanek — a tymi korzeniami było niemal całkowicie pokryte przeciwległe zbocze — jasno oświetlało jego druhów; rzeźbiony profil Gondorczyka był zwrócony ku okrągłemu obliczu orokuena, podobnego do flegmatycznego wschodniego bożka. I nagle Haladdin z przeraźliwą wyrazistością zrozumiał, że ich dziwny sojusz niedługo się skończy: jutro, może pojutrze ich drogi rozejdą się, zapewne na zawsze. Baron, gdy tylko do końca zagoi się jego rana, ruszy w kierunku przełęczy Kirith Ungol — postanowił przedostać się do Ithilien, do księcia Faramira, a oni z kapralem muszą zdecydować, co będą robić dalej.
Dziwne, ale po tej dość długiej, najeżonej śmiertelnymi niebezpieczeństwami drodze, nadal nic nie wiedzieli o baronie, o jego poprzednim życiu. „Czy pan jest żonaty, baronie?” „To złożony problem, nie da się odpowiedzieć jednym słowem…” „A gdzie mieści się pana dom rodzinny, baronie?” „Sądzę, że to już nie jest istotne, ponieważ na pewno został skonfiskowany na rzecz skarbu…” Tym niemniej z każdym dniem Haladdin coraz bardziej szanował, żeby nie powiedzieć — kochał, tego ironicznego, nierozmownego człowieka. Obserwując barona, chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiał sens wyrażenia „wrodzone szlachectwo”. Poza tym, dawała się wyczuć w Tangornie taka dość dziwna jak na arystokratę cecha, jak niezawodność — niezawodność innego typu, „iż ta, na przykład, właściwa Cerlegowi, ale całkowicie przy tym nie podlegająca wątpliwości.
Haladdin, sam będąc wychodźcą z trzeciej warstwy, do arystokracji miał stosunek wybitnie chłodny. Nigdy nie potrafił zrozumiec, jak można się chwalić nie konkretnymi działaniami swoich przodków — w pracy czy na wojnie — a tylko długością szeregu genealogicznego. Szczególnie, że niemal wszyscy ci „szlachetni rycerze” byli, jeśli nazywać rzeczy po imieniu, zwyczajnie szczęśliwymi i bezlitosnymi rozbójnikami z gościńców, a ich rzemiosłem było zabijanie, powołaniem zaś — zdrada. Prócz tego, doktor od dziecka gardził próżniakami. Ale podświadomie wyczuwał, że jeśli wyekstrahuje się z tego świata rozwiązłą i bezużyteczną arystokrację, to świat nieodwracalnie utraci część swych barw; najpewniej stanie się sprawiedliwszy, może czystszy, jednak na pewno nudniejszy, a już tylko to jedno coś niecoś jest warte! W końcu sam należy do bractwa znacznie bardziej zamkniętego, niż każda hierarchia krwi: jego ramienia niegdyś dotknął mieczem — to wiedział Haladdin na pewno! — ktoś potężniejszy od monarchy Odrodzonego Królestwa, czy khandyjskiego kalifa. Dziwne, ale mało kto uświadamia sobie, do jakiego stopnia antydemokratyczne są w swej istocie nauka i sztuka…
Rozmyślania jego przerwał kapral, który zaproponował grę w „marynarza”, by roztrzygnąć, kto pierwszy stanie na warcie. Piętnaście stóp nad ich głowami, jak ogromny puszek przepłynęła sowa-śpioszka, przypominając swymi smutnymi skargami „Śpimy! Śpimy! Śpimy!” — że grzeczne dzieci dawno już powinny zaliczyć nocniczek i kłaść się do łóżka.
— Kładźcie się, chłopcy — zaproponował Haladdin — a ja i tak przy ognisku chciałem posiedzieć.
Tak naprawdę, to cały dzisiejszy ich dzień — ognisko (niech nawet dobrze zamaskowane) i czasowy brak wartownika — byt całkowitym lekceważeniem podstaw bezpieczeństwa. Cerleg jednak uważał, że ryzyko jest, w gruncie rzeczy niewielkie — poszukiwania Eloara zostały zakończone, a w zwykłych warunkach elfickie patrole od szlaków nie odbijają. No i w końcu, on i jego towarzysze muszą co jakiś czas się wyluzować: stałe napięcie może ostatecznie „wyjść bokiem”.
Ognisko tymczasem ściemniało i dopaliło się do cna — korzenie nie dają węgla, lecz od razu stają się popiołem — i Haladdin, wsunąwszy Cerlegową, prawdziwą khandyjską piałę do kociołka z resztką esencji, zszedł do strumyka, żeby opłukać naczynia. Już Dostawił na nabrzeżnym żwirze czysty kociołek i ogrzewał oddechem zdrętwiałe od lodowatej wody palce, gdy po otaczających go głazach przemknęły szybkie błyski — ognisko za jego palcami rozpalało się ponownie. „Kto tam nie może zasnąć? — zdziwił się. — Jakoś nic pod światło nie widać…” Czarna na tle ognia sylwetka znieruchomiała, wyciągnąwszy ręce ku szybko wydłużającym się jęzorom ognia. Świetlny krąg nagle poszerzył swe włości, wyłoniły się z mroku worki z bagażami, oparte o kamienie kule Tangorna i sylwetki obu śpiących, którzy… „Jak to — o b u?! To kto jest przy ognisku?!” W tej samej chwili do konsyliarza dotarło jeszcze coś, a mianowicie to, że ruszając w swój dwudziestojardowy kurs do strumyka, nie wziął ze sobą broni. Żadnej. A przez to, tak należy sądzić, zabił swych śpiących towarzyszy.
Tymczasem siedzący przy ognisku niespiesznie odwrócił się w stronę pechowego wartownika i wykonał władczy, zapraszający gest. Jasne jak słońce — gdyby tylko chciał cała trójka już dawno byłaby w gronie nieboszczyków. W jakimś odrętwieniu Haladdin wrócił do ogniska i usiadł naprzeciwko przybysza w ciemnym płaszczu i nagle zachłysnął się powietrzem, jak po wymierzonym ciosie w splot słoneczny: cień nisko nasuniętego kaptura krył pustkę, z której patrzyła na niego uważnie para matowych, purpurowych węgielków. Siedział przed nim Nazgul.
Nazgule. Starożytna magiczna kapituła, działalność której od dawna otoczona była ponurymi opowieściami. Czarne widma, wchodzące jakoby do wyższych sfer władzy Mordoru. Przypisywano im takie cuda, że nie uwierzyłby żaden poważny człowiek. Więc Haladdin nie wierzył, a teraz Nazgul przybył po jego duszę… Wymówiwszy te słowa w myślach — „przybył po jego duszę” — omal nie przygryzł sobie języka. Będąc sceptykiem i racjonalistą, zawsze wiedział, że istnieją rzeczy, których nie należy dotykać, jeśli chce się zachować wszystkie palce… I nagle usłyszał głos — cichy i głuchy, z trudno uchwytnym akcentem, przy czym dźwięk, jak się wydawało, nie dobiegał z mroku pod kapturem, a skądś z boku… a może z góry?
— Boisz się mnie, Haladdinie?
— Jakby to powiedzieć…
— Powiedz wprost: „Boję się”. Widzi pan, mogłem przybrać jakąś… eee… bardziej neutralną postać, ale zostało mi zbyt mało mocy. Tak więc będzie pan musiał pocierpieć. To nie potrwa długo. Chociaż, dla kogoś niezwyczajnego, może to być trochę straszne…
— Dziękuję — ze złością odpowiedział Haladdin, czując, że jego strach nagle wyparował bez reszty. — Nawiasem mówiąc, nie zaszkodziłoby, gdyby pan się przedstawił, bo pan mnie zna, a ja pana nie. — Pan mnie, jak sądzę, też zna, choć zaocznie. Jestem Sharha-Rana, do usług. — Skraj kaptura nieco pochylił się w lekkim ukłonie. — Dokładniej mówiąc: byłem Sharhą-Raną wcześniej, w poprzednim życiu.
Читать дальше