„Stop — powiedział sobie. — Zatrzymaj się i jeszcze raz wszystko przemyśl. Może nie warto zostawiać napierśnika. To raczej przesadnie wyraźne… Postaw się na jego miejscu. Jesteś uciekinierem, niezbyt dokładnie wyobrażasz sobie kierunek dalszej ucieczki. Pogoń prawdopodobnie została z tyłu, ale przyjdzie nie wiadomo ile wędrować po tej strasznej pustyni, która jest dla ciebie gorsza od każdego wroga w ludzkim ciele. Najwyższy czas zrzucić wszystko, co tylko można, żeby mieć mniej do niesienia. A ten napierśnik i tak ci w niczym nie pomoże. Jeśli przeżyjesz, kupisz sobie taki sam w pierwszym lepszym kramie. Wiarygodne? Całkowicie. A dlaczego teraz go zdjąłeś, a nie wcześniej? Po prostu nie było okazji, nie wiedziałem: ścigają jeszcze, czy już nie, a tu zatrzymałem się i rozejrzałem… Wiarygodne? Bez wątpienia. A dlaczego jest rozcięty? Dlatego, że nie mam czasu na zdejmowanie — ci, którzy mnie ścigają zaraz mogą tu być… A właśnie, idą pewnie po moich śladach, więc najwyższy czas zejść z piasku na kamienie… Wiarygodnie? Chyba tak. W końcu, nie należy traktować wroga jak durnia, ale też nie można samego siebie straszyć jego nadmiernym sprytem”.
Już miał rzucić się z powrotem — zzuł mokasyny i włożył buty, a następnie zmiażdżył między zębami lepko-gorzki orzech cola — gdy rzuciwszy okiem na napierśnik leżący na hammadzie, niczym pęknięta od uderzenia o kamienie skorupka jaja, poczuł, jak oblewa go zimny pot świadomości popełnienia błędu. Skorupa… „Stój, a jak się elf z niej wykluł? Rozciął na sobie, czy co? Oto na jakich głupich szczegółach można popłynąć! Tak zrobimy… popuszczamy boczne sznurowanie… Nie, nie popuszczamy, a przecinamy: przecież się spieszę, a ten pancerz i tak już mi się nie przyda. No, teraz będzie dobrze”.
Z powrotem biegł przez hammadę, kierując się na ledwo już widoczny blask ognia, gdzie czekał nań wór z ekwipunkiem. Cola wypełniła ciało oszukańczą lekkością i musiał teraz hamować swój bieg gdyż w przeciwnym wypadku po prostu można wykończyć serce. Podniósł tobół, kazał sobie odpocząć kilka minut i ponownie rzucił się przed siebie. Teraz zmuszony był wypatrywać przed sobą Haladdina z Tangornem, a to spowalniało poruszanie. Okazało się, ze ci dwaj przeszli już ponad dwie mile. Świetne tempo, nawet na takie nie liczył.
Najpierw zwiadowca zauważył Haladdina, który, siedząc na ziemi, odpoczywał z podniesioną ku gwiazdom bladą, nie wyrażającą niczego twarzą. Baron, którego konsyliarz przez ostatnie pół mili wlókł na sobie, znowu oparł się na kulach i uparcie starał się zyskać za ich pomocą jeszcze jakieś dziesięć jardów.
— Elfickie wino wyssaliście do cna?
— Zostawiliśmy ci.
Cerleg przyjrzawszy się towarzyszom i oszacowawszy pozostały do pokonania dystans, kazał im zjeść po dwa orzeszki cola. Wiedział, że jutro, jeśli będzie jakieś jutro, organizmy zapłacą i za tę miksturę, i za smółkę makową koszmarną cenę, ale nie było wyboru — bez tego nie udałoby się im dojść. Znacznie później Haladdin stwierdził, że ten fragment drogi został do czysta wykasowany z jego pamięci, przy czym świetnie pamiętał, że cola nie tylko natchnęła mocą jego mięśnie, ale niezwykle wyostrzyła zmysły, pozwalając jakby wchłonąć cały widnokrąg — od rysunku gwiazdozbiorów rozkwitłych nagle mnóstwem nie znanych mu wcześniej drobnych gwiazd, do zapachu dymu z kiziaku z jakiegoś niewyobrażalnie odległego ogniska. Ale ani jednego szczegółu własnej drogi nie udało mu się przypomnieć.
Ta wyrwa w pamięci skończyła się równie niespodzianie, jak się zaczęła. Świat nagle stal się realny, a wraz z nim i ból i niesamowite zmęczenie, tak duże, że wypchnęło gdzieś na peryferie uczuć nawet świadomość niebezpieczeństwa. Okazało się, że leżą już wbici w ziemię za małym grzbietem o jakieś trzydzieści jardów od wymarzonych ruin, za którymi w rodzącym się świcie widać było zarysy masywnego bloku karawanseraju.
— Może skoczymy? — zapytał bezgłośnie.
— Ja c-ci skoczę! — wściekle syknął zwiadowca. — Nie widzisz wartownika na dachu?
— A on nas widzi?
— Na razie nie: jest na tle szarego nieba, a my na tle ciemnego gruntu. Ale jak nie przestaniesz się miotać to zauważy na pewno.
— Ale już świta…
— Zamknij się, co? I tak jest ciężko bez twojego gadania… A kamienista gleba pod Haladdinem zaczęła nagle wydawać z siebie nowy złowieszczy dźwięk — to było coś podobnego do suchych i szybkich klawesynowych pasaży; po chwili dźwięk prze kształcił się w werbel, jakby w kamienną lawinę. Szlakiem zbliżał się kłusem duży konny oddział, i ponownie zrodzony strach już wrzeszczał do ucha: „Zauważyli! Okrążają! Uciekać!!!” W tym momencie przywrócił mu przytomność spokojny szept kaprala:
— …tuj się! Na moją komendę — nie wcześniej! — skaczemy z całych sił. Tobół, kule i broń — twoje, baron — mój. To nasza szansa. Pierwsza i ostatnia.
Oddział tymczasem dotarł do placówki, gdzie od razu zrodziło się zwyczajne w takich przypadkach zamieszanie: jeźdźcy, klnąc, przedzierali się przez szeregi krzątającej się piechoty, przygadywali sobie miejscowi i przybyli dowódcy, gardłowe okrzyki Wastaków mieszały się z niespokojnym szczebiotem elfów; na dachu zamiast jednej sylwetki pojawiły się trzy, i nagle Haladdin, nie wierząc własnym uszom, usłyszał ciche: „Naprzód!”
Nigdy jeszcze w życiu nie biegł tak szybko — skąd wziął na to siły? Błyskawicznie dopadł „martwą strefę” pod zburzoną do połowy ścianą, cisnął o ziemię bagaże i zdążył jeszcze wrócić do znajdującego się w połowie drogi Carlega, wlokącego na grzbiecie barona. Ten jednak tylko kiwnął głową — liczy się każda sekunda, dłużej potrwa przekładanie rannego. Szybciej, szybciej, dodiaska! O Jedyny, ileż jeszcze te barany na dachu będą się gapili na nowo przybyłych. Sekundę? Dwie? Trzy? Dziesięć?
Dopadli ruin, w każdej chwili spodziewając się wrzasku „Alarm!!!”, i runęli na ziemię. Tangorn wyglądał na zupełnie wyczerpanego — nawet nie jęknął. Zdzierając skórę na twarzach i rękach, wdarli się przez gęstwinę bachtrianowych cierni w szeroką szczelinę w murze i nagle znaleźli się we wnętrzu niemal nie naruszonego pomieszczenia. Wszystkie ściany były całe i tylko w suficie ziała duża dziura, przez którą widać było jak z każdą chwilą jaśnieje niebo. Drzwi wejściowe były zawalone stertą potłuczonych cegieł. Dopiero tutaj Haladdin zrozumiał, że przebili się! Mają teraz schronienie najpewniejsze z możliwych, jak kaczka wysiadująca pisklęta tuż pod gniazdem białozora.
Na krótką chwilę przymknął powieki, przypadł plecami do ściany, a czułe fale natychmiast podchwyciły go i poniosły gdzieś daleko, przypochlebnie szepcąc: „Wszystko już za tobą… odpocznij… tylko kilka minut… zasłużyłeś na nie…” W górę, i w dół… w górę w dół… „Co to za huśtanie? Cerleg? Dlaczego tak mnie szarpie za ramię? Och, diabli! Dzięki ci, druhu — przecież muszę natychmiast zająć się Tangornem! Nie ma żadnych »kilku minut«, gdyż zaraz działanie coli się skończy i wtedy w ogóle rozpadnę się na kawałki… Gdzie jest ta diabelska apteczka?”
Mordor, płaskowyż Houtijn-Hotgor
21 kwietnia 3019 roku
Zmierzchało. Płynne złoto słońca wciąż jeszcze kipiało w tyglu utworzonym przez dwa szczyty Gór Cienia, wylewając się na zewnątrz ostrymi, palącymi, strumieniami, lecz przezroczysta fioletowa mgiełka już wypełzała na malowane gwaszem zmierzchu przedgórze. Nieco chłodniejszy turkus nieboskłonu, gęstniejący na jego wschodniej części do lazuru, harmonicznie cieniował żółto-różowe, jak miękisz khandyjskiej dyni, leśne plamy Houtijn-Hotgor poprzecinane głębokimi, muszkatałowo-czarnymi wąwozami. Zbliżającemu się podróżnikowi zwiastowały płaskowyż zbocza płaskich glinianych wzgórz; najczęściej zaciągnięte były krepą z piołunu i solanek, gdzieniegdzie przebarwionych czerwonymi maźnięciami — łączkami dzikich tulipanów.
Читать дальше