Haladdin tymczasem, zgodnie z dyspozycjami, omijał obóz po okręgu, trzymając się poza granicą światła i wrzeszcząc różnymi głosami: „Otaczajcie, chłopcy, i żeby mi żadna suka nie uciekła!” — i tak dalej, w tym stylu. Ogłupiali, wydarci z objęć snu najemnicy, zamiast rozbiec się we wszystkie strony, instynktownie garnęli się do ognia. Na południowej flance Tangorn zderzył się z trzema; jeden natychmiast zwinął się jak obwarzanek, czule trzymając się za brzuch, a baron już podniósł upuszczony miecz, szeroki i — chwała Tulkasowi! — prosty, odrzuciwszy na bok jatagan, z którym przyszło mu zaczynać bój. Światło ogniska padło przy tym na jego twarz, i dwaj pozostali przy życiu rzucili na piach broń i runęli do ucieczki wrzeszcząc: „Gcheu, gcheu!!!” (wilkołak, w jakiego zmieniają się nie pogrzebani umarli). Nie oczekujący takiego obrotu sprawy Haladdin zaczął strzelać do nich z opóźnieniem i chyba nie trafił — w każdym razie obaj zginęli w mroku. Cerleg w zamieszaniu zdołał zranić jeszcze jednego z „północnych” Wastaków i teraz, odsunąwszy się nieco w bok, wotał:
— Hej, Eloarze, gdzieś ty, tchórzu?! Przyszedłem wziąć cenę krwi za Teshgol!
— Tu jestem, nasienie Morgotha — zawołał kpiący głos. — Chodź do mnie, podrapię cię za uszkiem! — I do swoich: — Bez paniki, ścierwojady! Ich jest tylko troje, i zaraz wykończymy ich jak dzieci! Sprzedajcie kosę zezowatemu — on tu najstarszy, i nie podstawiajcie się ichniemu łucznikowi!
Elf pojawił się nieco z prawej strony od ogniska — wysoki, złotowłosy, w lekkiej skórzanej zbroi — i każdy jego ruch, każdy rys twarzy rodził omamiające poczucie gibkiej, śmiertelnie niebezpiecznej mocy. Był on w jakiś przedziwny sposób podobny do swego miecza — cienkiego połyskującego promienia z błękitnego gwiezdnego lodu, na widok którego robiło się zimno w piersi. Cerleg z ochrypłym krzykiem machnął jataganem — zwodniczy wypad ku głowie i od razu po łuku z prawej strony na oporowe kolano. Eloar niedbale parował uderzenie i dla wszystkich, nawet dla konsyliarza polowego drugiego stopnia, stało się jasne, że kapral capnął kęs nie na swoje zęby. Mistrz skradania się i „przenikania” wpadł na mistrza szermierza, i cały problem polega tylko na tym, w którym wypadzie ten go zabije — w drugim, czy trzecim. A najlepiej pojął to Tangorn, który w jednej chwili przemknął piętnaście jardów dzielące go od miejsca potyczki i uderzył na elfa z lewej strony, rzuciwszy bezładnie wycofującemu się zwiadowcy:
— Pleców mi pilnuj, głupolu!
Działanie prawdziwego zawodowca — nieważne w jakiej dziedzinie — zawsze jest widokiem zapierającym dech w piersiach, a tu spotkali się mistrzowie klasy najwyższej. Szkoda, że widzów było niewielu, a i ci, którzy byli, zamiast przyglądać się perypetiom scenicznej akcji, zajmowali się swoimi sprawami — usiłowali pozabijać się wzajemnie, a jest to zajęcie, jak się łatwo domyślić, wymagające pewnego skoncentrowania na jednym przedmiocie. Mimo jednak braku widowni obaj partnerzy wkładali w swe działania całą duszę, i ich wyrafinowane pas z matematyczną dokładnością wkomponowywały się w perforacje śmiercionośnych koronek splatanych połyskującą stalą. Nawiasem mówiąc, Tangorna słowa o „pilnowaniu pleców” również miały swój głęboki sens: kapral natychmiast musiał podjąć walkę z dwoma aktywnie uczestniczącymi w boju Wastakami — jeden z nich na szczęście, mocno kulał. Haladdin, uzbrojony tylko w łuk, otrzymał stanowczy zakaz wdawania się w walkę wręcz, a nawet pojawiania się w kręgu światła; nie mógł on również strzelać w ten kalejdoskop swoich i obcych, gdyż byłoby to czystym szaleństwem. Przemieszczał się więc tylko w pewnej odległości, wypatrując sposobności i celu do oddania strzału.
Po jakimś czasie okazało się, że Tangorn wygrywa. Mimo, że jego wastacki miecz był o dobre pięć cali krótszy, już dwukrotnie sięgnął nim przeciwnika — w prawe przedramię i w nogę, tuż nad kolanem. Elfy, jak wiadomo, źle znoszą krwawienie, tak więc wypady Eloara z każdą chwilą traciły na swej szybkości i dokładności. Baron napierał, spokojnie wyczekując chwili właściwego cięcia, gdy stało się coś niepojętego: elfickie ostrze nagle drgnęło i odchyliło się, całkowicie odsłaniając korpus Eloara, i miecz Gondorczyka błyskawicznie uderzył go w dolną część piersi. Haladdin odruchowo przełknął ślinę, pewien, że z pleców elfa zaraz wysunie się parujące od krwi ostrze — takiego ciosu nie wytrzymałaby żadna kolczuga, a co dopiero skórzana zbroja… Ale od tej zbroi klinga Tangorna odbiła się jak od zaczarowanego pancerza, elf zaś, wyraźnie świadomy, że tak się stanie, chwycił miecz oburącz i natychmiast zadał przeciwnikowi straszliwy cios — z góry do dołu. Ani odchylić się, ani sparować tego uderzenia baron już nie mógł. Zdążył tylko przykucnąć na jedno kolano i przyjąć ostrze Eloara na swoje — „klinga przeciw klindze”. Krucha wastacka stal prysnęła, i elfickie ostrze niemal na jedną trzecią wbiło się w udo barona. Tangorn odturlał się jeszcze na bok, unikając kolejnego, przygważdżającego go już do ziemi ciosu, ale elf dogonił go jednym skokiem, i…
I wtedy Haladdin, przypomniawszy sobie, że czekać nie ma na co, wypuścił strzałę.
Potem uświadomił sobie, że taki strzał był po prostu niemożliwy. Konsyliarz w ogóle wybitnym strzelcem nie był, a już z podrzutu strzelać nie potrafił zupełnie; tym bardziej do ruchomego celu, a na dodatek Eloara niemal całkowicie przesłaniali walczący z Cerlegiem Wastakowie. Jednakże fakt pozostaje faktem: wystrzelił, nie mierząc, i wypuszczona przez niego strzała trafiła elfa w samo oko, tak że ten, jak się zwykło mówić, „umarł zanim jego ciało dotknęło ziemi”.
Do tego czasu ognisko niemal całkowicie zgasło, ale walka trwała również w gęstniejącym mroku. Obaj Wastakowie wściekle atakowali Cerlega; dwukrotnie Haladdin strzelał do nich, gdy tylko odsuwali się na chwilę od kaprala, jednak za każdym razem pudłował w haniebny sposób. W końcu kulejący Wastak nie sparował kolejnego cięcia i w chwilę porem, opuściwszy miecz opadł na ziemię i zaczął czołgać się, wlokąc za sobą zranioną nogę. Haladdin dał sobie z nim spokój — niech go licho, są inne sprawy — ale na czas zauważył, że ten dowlókł się do pakunków i, siedząc na ziemi, już wyciągnął z jednego łuk i strzały. Wsunąwszy zaś swoją rękę do kołczanu, konsyliarz oblał się zimnym potem. Wymacał w nim jedną już tylko strzałę. Łucznicy jednocześnie wzięli siebie na cel, ale nerwy lekarza nie wytrzymały: puścił cięciwę — i natychmiast odskoczył w prawo, wychwyciwszy w tej samej chwili śmiertelny powiew, mniej więcej stopę w lewo od własnego brzucha. Wastak miał mniej szczęścia: wystrzeliwszy, nie mógł się uchylić, i leżał teraz na wznak ze strzałą Haladdina pod obojczykiem. Cerleg tymczasem, fintą zmusił swego przeciwnika do odsłonięcia się i zadał cios w szyję; cała twarz orokuena pokryła się od razu lepkimi bryzgami, a już o ręce nawet wspominać nie warto — z palców niemal spływał strumień krwi…
No to jak? Koniec? Wiktoria, żeby ją…
Haladdin, nie tracąc ani chwili, dorzucił drew do przygasającego ogniska i, ustawiwszy się tak, by nie zasłaniać sobie światła, jednym wypracowanym ruchem rozciął klejącą się do palców nogawkę Tangorna. Krew lała się obficie, choć, sądząc z tak głębokiej rany, można było uważać, że nie aż tak mocno — w każdym razie tętnica udowa nie została przecięta. Chwała Jedynemu, że elfickie ostrza są niemal trzykrotnie węższe od wastackich. Dobra… Opaska… teraz tampon… Kapral obszedł obóz, z obojętnością dobił dwóch Wastaków zdradzających jeszcze oznaki życia, i przykucnął obok konsyliarza.
Читать дальше