Klnę się prawdą i nieprawdą,
Klnę się mieczem, słuszną bitwą,
Klnę się gwiazdą, tą poranną,
Klnę się wieczorną modlitwą…
Nie wiecie przypadkiem, co to za autor?
— To Sacheddin. Nie jest tak naprawdę poetą, ale magiem i alchemikiem. Od czasu do czasu publikuje wiersze, twierdząc przy tym, że jest tylko tłumaczem tekstów powstałych w innych Światach. A poezja ta jest doskonała. Ma pan rację.
— Niech to licho, zabawny pomysł! Przecież opisywać Świat można na wiele sposobów, ale prawdziwie poetycki tekst, gdzie nie da się zamienić ani jednej litery — to na pewno jeden z dokładniejszych i oszczędniejszych z nich, i już chociażby dlatego winien być uznany za najbardziej uniwersalny! Jeśli coś łączy różne Światy, to tylko poezja. No, może jeszcze muzyka… Takie teksty powinny istnieć obok nas, od zarania wpisywane w obraz Realnego i Wymyślonego — szumem morskiej muszli zapachem wiosennej stęchlizny. Trzeba tylko nauczyć się je rozpoznawać… Poeci czynią to intuicyjnie, ale być może ten wasz Sacheddin rzeczywiście odkrył sformalizowaną metodę. Dlaczego nie?
— No tak, coś jak współczesna nauka wykrywania żył rud zamiast niepewnych olśnień znawców… Czy to znaczy, iż pan również uważa, że Świat to Tekst?
— Ten świat, w którym ja żyję — niewątpliwie. Zresztą, to jest sprawa gustu…
„No tak, Świat jest Tekstem — pomyślał Haladdin. — Interesujące by było przeczytać kiedyś na trzeźwo ten jego akapit, w którym zapisane jest, że pewnego pięknego dnia w towarzystwie dwóch sympatycznych zawodowych zabójców (bo kim, w końcu, są?) wezmę udział w polowaniu na dziewięciu nieludzi (po co? czym różnią się od innych?), a w ostatniej chwili przed walką, by choć na chwilę zapomnieć o miedzianym posmaku w ustach i ohydnym ssącym głodzie w brzuchu, będę oddawał się głębokim rozważaniom o poezji… Zaiste, autor takiego tekstu daleko sięga. Wyobraźni, w każdym razie, mu nie brakuje”.
Tu jego rozmyślania zostały przerwane, ponieważ jasna podwójna gwiazda nad grzbietem kryjącego ich barchanu mignęła, jakby zakryta przez chwilę sylwetką nocnego ptaka. Znaczy, że już… Ech, żeby tak było co łyknąć… Przykucnąwszy, zaczął upychać w naramienny futerał przygotowaną broń: króciutki, niezwyczajnej dlań budowy orokueński łuk i kołczan z sześcioma różnymi strzałami, takimi jakie się dało zebrać. Tangorn natomiast, który niewiele wiedział o możliwościach Cerlega, w niemym zdumieniu szeroko otworzył oczy na widok zwiadowcy, bezszelestnie wynurzającego się z mroku o kilka kroków od nich.
— Wasze szepty, piękni panowie, słychać o trzydzieści kroków. Gdyby więc na miejscu tych baranów byli moi chłopcy, już liczylibyście gwiazdy na szacie Jedynego. Dobra, zabieramy się. Sądzę, że udało mi się chwycić swego dłużnika krwi za koniuszek ogona. Jak rozumiem, ich oddział zmierza do tego punktu zbiorczego na trakcie, o którym mówił baron. Według moich szacunków mamy do niego jakieś pięć może sześć mil, a tam już ich nie dosięgniemy. Tak więc, dyspozycje są takie…
Piaski barchanów stykały się z zachodnim brzegiem rozległej hammady, przypominając morze, bezgłośnie wylewające sztormowe wały na ponurą kamienistą plażę. Największa fala, jak należało, piętrzyła się przy samym brzegu — ogromna diuna, ciągnąca się na pół mili w obie strony od płonącego u jej podnóża ogniska. Miejsca na obóz elf wybrał sensowne: plecy kryje stok diuny wysoki na czterdzieści stóp, a przed oczami równa jak stół powierzchnia hammady; dwaj wartownicy, wysunięci wzdłuż podnóża diuny O dwadzieścia jardów na południe i północ od ogniska, całkowicie odcinają trasy możliwego ataku. Co prawda, z paliwem tu kiepsko, ale saksauł pali się długo i daje dużo ciepła, niemal jak węgiel. Każdy przywlókł na grzbiecie po dziesiątce polan grubości ręki — praca niezbyt ciężka, a grzać można się całą noc…
„Ale czy to nie pułapka? — Nagła myśl jakby oparzyła umysł Haladdina. — Nie wystarczy, że Carleg wszystko dokoła obniuchał… Coś za bardzo beztroscy są ci… Ognisko! Pal diabli, widać je tylko od strony hammady, a tam nikogo nie powinno być. Ale to, że wartownik podchodzi sobie do ognia podrzucić drew i ogrzać się trochę, to już zupełnie wariactwo. Przecież ślepnie potem na dobre dwie, trzy minuty. Co najmniej trzy minuty…”
Właśnie w czasie takiej nieobecności „południowego” wartownika dotarli do jego posterunku na dwadzieścia kroków. Tu zwiadowca zostawił lekarza z baronem i rozpłynął się w mroku: miał, ominąwszy obóz z prawej strony, po hammadzie dopełznąć do „północnego” wartownika.
„Nie — zaprzeczył sam sobie Haladdin — nie należy dygotać na widok własnego cienia. Po prostu nasi wrogowie tak przywykli do braku oporu, że uważają ochronę biwaku za formalność. Tym bardziej, że to ostatnia noc ich rajdu, jutro — zmiana, łaźnia gorzałeczka i tak dalej… Do tego premie za odcięte orokueńskie uszy… Ciekawe, dziecinne mają taką samą cenę, czy są tańsze? Przestań! Przestań natychmiast! — Z całej siły przygryzł wargę, czując, że znowu ogarniają go dreszcze, jak wtedy, w koczowisku, gdy zobaczył okaleczone trupy. — Musisz być absolutnie spokojny. Zaraz będziesz strzelał… Wyluzuj się i pomedytuj sobie… O tak… O tak…”
Leżał wbity w zmarznięty piach i uważnie wpatrywał się w postać wartownika; ten nie miał na głowie hełmu (co racja to racja — gówno w hełmie słychać), tak więc strzelać należy w głowę. Ale zabawne: stoi sobie człowiek, patrzy w gwiazdy rozmyśla o wszelkich przyjemnych w swym rodzaju rzeczach i nie podejrzewa nawet, że w rzeczywistości jest już nieboszczykiem. „Nieboszczyk” tymczasem z zawiścią popatrywał na siedem postaci przy ognisku (trzy w kierunku na południe trzy na północ i jedna na zachód, między ogniem i zboczem), a następnie kryjąc się, odwrócił plecami do ogniska, wyjął zza pazuchy manierkę, łyknął, głośno chrząknął i otarł usta. Zna-a-akomicie… Co za burdel… Ciekawe, jak się to spodoba temu „północnemu” towarzyszowi? I w tym momencie serce Haladdina przeskoczyło kilka skurczy i ze świstem runęło gdzieś w pustkę ponieważ zrozumiał, że się zaczęło! I to już dawno się zaczęło, to tylko on — głupiec i gapa! — wszystko przegapił; a i baron nie lepszy, dwa buty — para… Dlatego, że „północny” wartownik już bezsilnie opadał na ziemię, opierając się plecami o mocno trzymającego go Cerlega; jeszcze chwila i, troskliwie i bezszelestnie ułożywszy ciało Wastaka na piasku, zwiadowca „wniknął” w wypełniony śpiącymi ciałami krąg światła, jak lis do króliczej klatki.
W zwolnionym tempie, niczym we śnie, Haladdin przykucnął na jednym kolanie i naciągnął łuk; kątem oka zobaczył już gotowego do skoku barona. Wartownik, jak wydaje się, wychwycił jakiś ruch w mroku, ale zamiast ryknąć: „Alarm!!!”, zaczął (zdarzają się takie zamroczenia umysłów!) niezdarnie chować za pazuchę manierkę z gorzałą. Ten ułamek sekundy wystarczył Haladdinowi by, dociągnąwszy piętkę strzały do podbródka opuścić grot na dwa cale poniżej celu — głowy wyraźnie oświetlonego od tyłu wartownika. Dystans dwadzieścia kroków, cel nieruchomy. Niemowlę nie spudłuje. Wartownik nawet nie poczuł bólu, gdy wypuszczona cięciwa chlasnęła go w lewe przedramię, ponieważ w tej samej chwili dotarł doń odgłos trafiającej w cel strzały — suchy i dźwięczny, jakby trafił w pal. Wastak podrzucił ręce — w prawej wciąż zaciśnięta nieszczęsna manierka — odwrócił się na piętach i wolno zwalił na plecy. Baron rzucił się do przodu i już mijał zabitego, gdy od ogniska dotarł do nich zduszony jęk — jatagan kaprala uderzył w pierwszego z trzech, którzy leżeli od północnej strony ogniska, i cisza natychmiast rozpadła się na tysiące dźwięcznych, wyjących fragmentów.
Читать дальше