Móri siedział na przedzie i przeżywał spotkanie z dawno nie widzianą ojczyzną. Być tu znowu, oglądać raz jeszcze te krajobrazy! Czuć czyste, bardzo rześkie powietrze nad pokrytymi lawą obszarami po obu stronach drogi. Jak to Indra powiedziała: „Jaki wulkan wypluł lawę, z której powstał ten cypel?” Biała mgiełka nad czymś, co Addi nazywa Blue Lagoon. Nowe nazwy starych źródeł. Bodil również mówiła w samolocie, że zabrała kostium bikini, by kąpać się w Blue Lagoon. „Bo to przecież robią wszyscy turyści”. Bodil miała irytujący zwyczaj wymawiania z naciskiem różnych słów. Siedzenie obok niej w samolocie nie należało do przyjemności. Bezsensowna paplanina na własny temat, aż rozbolały go uszy i twarz zesztywniała od nieustannego uprzejmego uśmiechu. Ponieważ nie otrzymywała właściwych, pełnych podziwu odpowiedzi, zrobiła się zła i w końcu umilkła. I tak było najlepiej.
Widział z powietrza Vatnajökull. Oszałamiające przeżycie, jaki ten lodowiec potwornie wielki! Wszystkie budynki, które mijali teraz, należały do nowszych czasów. Móri tęsknił za owymi małymi domkami, zbudowanymi z kamieni i ziemi, pokrytymi torfem, które wznoszono za jego życia na Islandii. Znowu dostał skurczu serca z żalu za wszystkim, co utracił – nie tylko rodzinę i bliskich, lecz także czas i środowisko, które pamiętał, a którego już nie ma.
– Spójrzcie na te wieże, jak zrobione z cukru! – zawołała Miranda.
– To huta aluminium – wyjaśnił Addi.
Pokryta lawą ziemia na półwyspie Reykjanes została ciasno zabudowana.
– Czy to już Reykjavik? – zapytał Móri zaskoczony.
– Ależ nie. Jeszcze nie Reykjavik. To podmiejskie osiedla.
– Nie rozpoznaję niczego – westchnął. – Reykjavik to kiedyś było kilkadziesiąt domów wokół kościoła. A tych osad w ogóle nic nawet nie zapowiadało. Ale zbliżamy się do Reykjaviku, poznaję to po górach o spłaszczonych szczytach.
– To wulkany – wyjaśnił Nataniel. – Czytałem o nich. Wybuchały w okresie lodowcowym pod czapami lodu, dlatego zrobiły się takie płaskie.
Addi pokazał im górę Essja, a daleko na północy we mgle znad morza majaczyła im Snäfellsnes.
– Aha – zawołała Miranda. – Pojedziemy tam?
– Nie – zaprotestował Móri. – Musimy podążać tą samą drogą, co Dolg.
Addi zapytał, kim był Dolg.
Móri odpowiedział ostrożnie:
– Pewien młody chłopak, który zaginął w osiemnastym wieku. Próbujemy odnaleźć jakieś jego ślady i w ogóle dowiedzieć się, czy przyjechał na Islandię.
Nie wspomniał, że mówi o swoim synu. To by było zbyt trudne do wytłumaczenia.
Dyskutowali, w jakim punkcie powinni zacząć poszukiwania, gdy Nataniel zawołał:
– Nie, stop, stop! Czy zdajecie sobie sprawę, że mówicie po islandzku?
Nie uświadamiali sobie tego. Inni jednak upierali się, że też chcieliby uczestniczyć w planowaniu.
– Wybaczcie – uśmiechnął się Móri. – Tak przyjemnie było posługiwać się znowu ojczystym językiem, że po prostu się zapomniałem. Wytłumaczyłem naszemu kierowcy, że Dolg musiał przybyć do kraju od wschodu, a on się ze mną zgodził. Statki ze wschodu docierają do Islandii w Seydhisfjördhur.
– I nie ma problemu z dostaniem się tam – dodał Addi. – Pojedziemy drogą przez Sprengisandur i dotrzemy do Egilsstadhir. Stamtąd wprost do Seydhisfjördhur.
Znowu Sprengisandur. Móriemu na przemian robiło się zimno i gorąco. Ostatni raz, kiedy jechał przez Islandię, udało mu się częściowo uniknąć tej przeklętej drogi śmierci. Poruszał się nieco dalej na południe. Teraz, niestety, będzie musiał tamtędy przejechać. Nie mógł przecież sprawiać kłopotów tym wszystkim sympatycznym ludziom, którzy nie znali powodu jego lęku i niechęci.
– Rzeczywiście można przejechać samochodem przez Sprengisandur? – zapytał nieśmiało.
– Jasne – odparł Addi. – To najprostsza droga.
– A ile czasu nam to zabierze?
– Kilka godzin. Wszystko będzie zależało od stanu rzek. Musimy je przekraczać. Jeśli nadal panuje wysoka wiosenna woda, to każda przeprawa może potrwać. Ale i tak przenocujemy w Versalir, jedynej tamtejszej stacji turystycznej.
Móri skulił się na siedzeniu. Jeszcze na domiar złego nocować?
Sprengisandur… W pewną jasną noc, nieskończenie dawno temu… Trzynastoletni wówczas Móri był w drodze do Thingvellir, gdzie wraz ze swoją matką i starym czarnoksiężnikiem Gissurem miał zostać skazany na śmierć za czary… Bezmyślne eksperymenty Móriego z magią i czarodziejskimi runami kosztowały tamtych dwoje życie. Poświęcili się dla niego, by on, młody, mógł uciec i uratować głowę.
Nigdy tego nie zapomniał. A teraz znowu znajduje się w tej okolicy.
Móri nawet nie wiedział, że minęli Gjáin, dolinę elfów, w odległości zaledwie paru kilometrów. Wszystko się tutaj bardzo zmieniło od jego czasów, droga wiodła „po niewłaściwej” stronie Búrfell. Za to, że Móri nie rozpoznawał okolicy, sporą winę ponosiła również Hekla. Wielokrotne wybuchy wulkanu pokryły dolinę lawą i spowodowały zmiany w krajobrazie. Inne wulkany także zrobiły swoje. Jak na przykład Lakagígar, długi łańcuch kraterów, których wybuch Móri niegdyś przewidział. Straszny Lakagígar zmienił znaczne połacie Islandii w pustynię, Najważniejsze było jednak to, że Móri nigdy nie przejeżdżał po tej stronie Búrfell i że Addi, który poza tym był znakomitym przyrodnikiem i potrafił opowiadać niezwykłe historie, nie pomyślał, by wymienić takie nazwy, jak Gjáin i Stöng, zagrody pogrzebane podczas wybuchu Hekli w roku 1104. Jego pasażerowie nigdy tych okolic nie odwiedzali, w związku z czym większość nazw niewiele im mówiła. Tak jak Thingvellir, Geysir i Skálhok. A także Stöng i Gjáin.
No właśnie, pasażerowie. Kilku z nich sprawiało niezwykłe wrażenie. Na przykład ten niewiarygodnie urodziwy młody człowiek, ale najbardziej chyba mężczyzna siedzący na przednim siedzeniu obok kierowcy. Addi nie mógł zrozumieć, co go tak w tym człowieku dziwi i niepokoi. Wiedział wiele o Islandii, wyglądało jednak na to, że nie był tu od bardzo, bardzo wielu lat. Posługiwał się starodawnym językiem i w ogóle był dość milczący. Ktoś z pozostałych wspomniał raz czy drugi coś w rodzaju „odnaleźć twojego syna”? O co im chodzi? Przedtem mówili, że szukają śladów jakiegoś młodzieńca, który zaginął w osiemnastym wieku. Tu musiało więc chodzić o kogoś innego.
Kim właściwie jest ten człowiek, którego nazywają Móri? Móri to przecież określenie pochodzące ze świata islandzkich sag, a oznaczające pewien typ upiora. I rzeczywiście, w tym wysokim, przystojnym mężczyźnie było coś magicznego. Jego czarne włosy i roziskrzone oczy… Wyglądał jak… Wyglądał, jakby go dręczył straszny niepokój. I chociaż skórę miał brązową, ładnie opaloną, a ciało zwinne, robił wrażenie chorego. A może naprawdę jest chory?
Addi umiał jednak zachować dyskrecję. Nigdy nie pytał swoich pasażerów o ich prywatne życie.
Poza tym cała grupa okazała się bardzo sympatyczna, zwłaszcza kiedy pozbyli się w Keflaviku tej nadętej ślicznotki. Pomyśleć, że ona również brałaby udział w wyprawie! Addi zadrżał.
Telefon komórkowy dzwonił często. Niekiedy telefonowała żona Addiego, Anna, która miała mu do przekazania informacje, raz zadzwonił kolega, by dowiedzieć się, jak przebiega podróż, a raz także pracownik służby ratowniczej, w której Addi był jednym z szefów. Na szczęście chodziło tylko o radę, Addi zaś cieszył się, że się nic nie stało i nie musi przerywać tej skądinąd interesującej podróży.
Читать дальше