– Nie wiem, ojcze. Ty także to wyczuwasz, prawda?
– Rzeczywiście. Ale nie potrafię powiedzieć, co to jest.
Postanowili do świtu odłożyć wyprawę do starej twierdzy, którą obrali sobie za siedzibę członkowie zakonu. Twierdza leżała na skale, roztaczał się z niej widok na miasto. Podjęli taką decyzję, ponieważ chcieli najpierw odpocząć, a poza tym o wybranej przez nich porze kręciło się najmniej ludzi. Najwcześniejsza godzina dnia, szarówka, wilcza godzina, zawsze była najlepszą porą dla przedsięwzięć, które chciano zachować w sekrecie.
Móri zbudził ich, zanim koguty w mieście zaczęły piać, na niebie jeszcze blado świeciły gwiazdy i tylko jaśniejsza smuga nad horyzontem zwiastowała nowy dzień.
Szli na palcach przez uśpione miasto, a mimo to ich kroki odbijały się od ścian.
Dolg spoglądał na ojca i oczy lśniły mu z napięcia. Nikt tak jak on nie potrafił wczuć się w nastrój.
Dobrze, że memu synowi dane jest to przeżyć, poznać Południe i ludzi o całkiem innej niż austriacka kulturze, pomyślał Móri.
Choć tak właśnie uważał, to marzył przecież, by pokazać swoim dzieciom Islandię. Islandię i Norwegię. Móri nigdy naprawdę nie zapuścił korzeni w Austrii. Owszem, polubił ten kraj i jego wesołych mieszkańców, lecz nordycka melancholia i jałowe wrzosowiska bardziej odpowiadały jego usposobieniu. Przeklinał Zakon Słońca, uniemożliwiający im wyjazd do północnych krajów. Tyle lat upłynęło, Tiril i on robili się coraz starsi, wprawdzie do starości jeszcze im daleko, ale kiedy wreszcie zdołają się uwolnić od prześladowań rycerzy?
Dolg także nie czuł się w Austrii jak w domu, Tiril, choć nie narzekała, wielokrotnie marzyła o wyjeździe na północ. Taran natomiast zaaklimatyzowała się świetnie, ale jak się sprawa przedstawia z Villemannem – Móri nie wiedział. Chłopiec często pytał o Islandię i Norwegię, nigdy jednak nie wyraził życzenia, by się tam osiedlić.
– Nie, Willy, zatrzymaj się, źle idziesz – Móri zwrócił się cicho do towarzysza. – Heinrich Reuss dokładnie mi opisał właściwą drogę.
Dolg przystanął. Skałę, na której wznosiła się twierdza, mieli tuż przed sobą, wystarczyło tylko piąć się w górę.
– Co się stało, Dolgu?
Chłopiec wyglądał na bardzo zmartwionego.
– Już niewiele lat…
– O czym ty mówisz?
– Widziałem, jak coś się dzieje. Z tą twierdzą przed nami.
Odwrócił się.
– Miasto! Ono niszczeje! Twierdza rozsypuje się w gruzy.
– Moim zdaniem już i tak wygląda na bardzo zniszczoną – zauważył Móri.
Dolg przetarł oczy.
– Wizja już się skończyła. Minęła tak szybko. Może się pomyliłem?
– Nie wydaje mi się. – Móri bacznie przyglądał się synkowi. – Chcesz powiedzieć, że to piękne Burgos zniknie?
– Nie, nie całkiem. Zostanie katedra, ta wielka brama. Nie wszystko legnie w gruzach, ale wiele z tego co piękne zginie na zawsze. Cały zamek!
Pokręcił głową i dał znak, by szli dalej.
Dolg miał rację. W roku 1808 miasto zostało częściowo zniszczone przez Francuzów, a później w 1813 przez wielką armię Wellingtona podczas jego przemarszu przez Hiszpanię. Za swe dokonania na Półwyspie Pirenejskim Wellington otrzymał tytuł książęcy i okrył się sławą…
Umiejętność patrzenia w przyszłość nie jest godna zazdrości. Nie pierwszy raz Dolg miał wizje, których wolałby uniknąć.
Wydarzenia, które ujrzał, miały nastąpić dopiero za osiemdziesiąt lat, lecz on o tym nie wiedział. Po prostu odczuł dotkliwy ból na widok zniszczonych dzieł architektury.
Z pewnym wahaniem Móri prowadził ich pod górę na skałę. Wysłuchanie opisu jakiegoś miejsca jest zupełnie czym innym niż zobaczenie go na własne oczy. Człowiek tworzy sobie pewien obraz, a rzeczywistość okazuje się całkiem odmienna.
Twierdza rozciągała się na o wiele większym obszarze niż się spodziewał. Zajmowała całą skałę, a kiedyś być może zstępowała ku miastu? Takie to sprawiało wrażenie, jakby jej starsze części leżały kiedyś jeszcze niżej.
Co takiego mówili Heinrich Reuss i Tiril?
Wspominali o Wizygotach, czyli Gotach Zachodnich, którzy nadali miastu nazwę, Burgos. Ale jako założyciela Burgos podawano Gonzalo Nuneza, żyjącego w końcu IX wieku.
To się nie zgadzało, Wizygoci przybyli tu już w VI wieku. A przed nimi… Przed nimi Rzymianie nazwali twierdzę Deobrigula; leżała tam, aby chronić rzymską kolonię w północnej Hiszpanii. Burgos znajdowało się w strategicznym punkcie, skąd wiodły szlaki do siedzib Basków, Swebów i innych ludów.
Reuss wspomniał także, że w tym miejscu stał kiedyś klasztor.
Rzymianie. Wizygoci. Ród Nufio. Mnisi. Wszyscy tworzyli wielkie budowle. Ale w tym samym miejscu?
Olbrzymią bramę, Arco de Santa Maria, wybudowano później, w czasach katolicyzmu, ale i ona stanowiła część umocnień, chociaż położona była poniżej, w mieście.
Jak się do tego miał Ordogno Zły z X wieku? Pochodził wszak z Leon, wcale nie Kastylii. Dlaczego miałby ukryć swój kamień tutaj, w sąsiednim królestwie?
Wszystko wydawało się takie zagmatwane. Móri nie mógł się w tym połapać.
Którędy powinni teraz iść? Doszli już na górę, ale obszar okazał się ogromny. Móri nie bardzo chciał się przyznać, lecz pogubił się w opisie Heinricha Reussa.
Poranny wiaterek lekko rozwiewał im włosy. Powoli dniało, lecz poranek wciąż jeszcze był dość mroczny.
Zobaczyli przechadzającego się niedaleko człowieka, pewnie starego pasterza, choć stada koło niego nie dostrzegli. Być może był już za stary, przekazał gospodarstwo synowi, ale zatrzymał płaszcz pasterski, bo tak znakomicie chronił przed chłodem.
– Willy – poprosił Móri. – Będziesz teraz pełnić rolę tłumacza. Muszę o coś spytać tego człowieka.
Willy kiwnął głową, a stary uprzejmie ich pozdrowił. Móri zadawał pytania; zapamiętał pewne fragmenty z opisu drogi przedstawionego przez Reussa i właśnie o nie pytał.
Wyjaśnienia Reussa nie na wiele się zdały. Opowiadał on, że bracia zakonni zbierali się na skale, na której położona była twierdza. Opisał nawet to miejsce Móriemu, lecz nic więcej nie potrafił powiedzieć, gdyż stąd rycerzy Świętego Słońca zabierali brat Lorenzo lub biskup Engelbert. Zawiązywano im oczy i dopiero wtedy przewodnik sprowadzał ich do wnętrza. Często szło ich kilku jednocześnie; musieli trzymać się za ręce i w dość upokarzający sposób maszerować gęsiego po nieznanych ścieżkach. Z pewnością wszyscy bracia, tak jak Heinrich Reuss, usiłowali stwierdzić, którędy wiedzie droga, ale zawsze prowadzono ich, przynajmniej na pierwszym jej odcinku, różnymi trasami. Szli korytarzami we wnętrzu twierdzy, czasami po schodach w górę, a potem w dół, bywało, że wychodzili na zewnątrz, później znów wracali do środka.
Ale ostatnia część drogi zawsze była taka sama. Wiodła w dół, cały czas w dół wytartymi kamiennymi schodami, wilgotnymi korytarzami, w których woda skapywała z sufitu, a dźwięki odbijały się od ścian. Zatrzymywali się wreszcie przed masywnymi drewnianymi drzwiami i dopiero za nimi zdejmowano im opaski z oczu.
Móri wypytywał Reussa, czy nikt nie próbował podglądać po drodze.
Owszem, podobno przed wieloma laty poważył się na to jeden z braci. Zginął ścięty na miejscu, tam gdzie stał.
Od tej pory nikt tego nie ryzykował.
A ci dwaj, znający drogę? Musieli puchnąć z dumy, zwłaszcza biskup Engelbert. Lorenzo z natury był napuszony i arogancki, niezwykle pompatyczny we wszystkim, co go dotyczyło.
Читать дальше