Strażnicy zaczęli wyglądać z kątów i zakamarków, lecz wejść do hallu nie śmieli.
– Chłopcze, nam dwóm nic złego nie możesz uczynić! – oświadczył triumfalnie brat Lorenzo.
– Wy mnie także nie – z powagą odparł Dolg.
– Ha! Co też ty sobie wyobrażasz! Twój upiorny pies nie obroni cię przed nami. Nas chroni magiczny amulet.
– Wiem o tym – powiedział Dolg spokojnie.
Lorenzo zmarszczył brwi, starając się wyglądać jeszcze groźniej.
– To dzikie zwierzę nie może się na nas rzucić. Jesteśmy nietykalni.
– Ja także.
– Nie wiesz, o czym mówisz. Zobacz!
Lorenzo pokazał swój znak Słońca, kasztelan poszedł w jego ślady. To musi sprawić, że dzieciak wreszcie zrozumie. Lorenzo wiedział bowiem, że wróg świadom jest, iż znak zapewnia bezpieczeństwo.
Podjął tym samym tonem wyższości, do którego się uciekał wobec chłopów i poddanych na swoich włościach w Genui.
– Poddaj się wreszcie i podejdź tutaj! Dobrze wiesz, że nie zdołasz przejść przez bramy!
– Nie wyjdę stąd bez mojej matki.
Taka głupota i upór, i brak szacunku wprawiły Lorenza w niepomierną irytację; zaczął działać bez zastanowienia. Nie dbał już o wzięcie zakładnika, miał tego wszystkiego dosyć! Wyciągnął z pochwy długi sztylet i z krzykiem cisnął nim w Dolga.
Lorenzo wiedział, że potrafi celnie rzucać, był zaprawiony w bojach. Nigdy nie chybiał. A w dodatku szczeniak przy drzwiach nawet nie drgnął.
Ciężki nóż przeleciał nad ramieniem chłopca i z niemądrym pobrzękiwaniem wbił się w ziemię na dziedzińcu.
Lorenzo nie wierzył własnym oczom. Niemożliwe, aby z tak bliskiej odległości nie wcelował.
Wrzasnął:
– Zobaczysz, ja…
Urwał. Kasztelan stuknął go w ramię, lecz Lorenzo nie potrzebował podpowiedzi.
Sam to spostrzegł.
Dolg rozpiął kurtkę i rozsunął jej poły, odsłaniając czarny sweter. Widniał na nim znak Słońca, tak olbrzymi, że na piersi dziecka wydawał się wprost zbyt wielki. Jaśniał magicznym blaskiem, który obaj mężczyźni widzieli tylko w jednym miejscu: tak samo lśnił prastary znak kardynała von Graben.
– Święta Matko Boża – szepnął kasztelan.
– Jeden ze starych! Nie sądziłem, że istnieje wie…
Lorenzo zamierzał spytać: “Gdzie go ukradłeś, chłopcze?”, lecz równałoby się to przyznaniu do braku wiedzy, do słabości.
Uratował ich chrobot dobiegający z piwnic. Dolg, który otrzymał zadanie przetrzymania strażników i obu braci, miał nadzieję, że udało mu się to przeciągnąć dostatecznie długo.
– Zapomnijcie o tym szczeniaku i czworonożnej bestii – rozkazał Lorenzo. – Niech dalej stoją w drzwiach, i tak żywi stąd nie wyjdą. Ruszajcie do lochów zabić czarownicę. Nie jest nam już dłużej potrzebna!
Było to oczywiste kłamstwo, bo rycerze zakonni doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nie posuną się ani o krok dalej w poszukiwaniu Świętego Słońca, nie poznając informacji posiadanych przez wrogów. Ale brat Lorenzo dość już miał całego zamieszania i postanowił pozbyć się tej kobiety. Powodowany ślepym gniewem chciał zabić.
Niech kardynał mówi sobie, co tylko chce.
Lorenzo przywykł uważać się za mądrzejszego od kardynała, nie był jednak w stanie bez końca zachowywać lodowatej wyższości.
Odwrócili się już tyłem do Dolga i Nera, gdy nagle usłyszeli głos chłopca:
– Przyjaciele! Chrońcie moją matkę!
Och, nie!
Istoty, których nie potrafiliby wyśnić w koszmarnych snach, wypełzły z najmroczniejszych chyba zakątków świata cieni. Przerażające zwierzę stanęło niczym zapora. przed chłopcem i jego psem. Blada, jakby rozciągnięta istota o szablich zębach i kozich oczach pilnowała schodów prowadzących do piwnicy. Sponad ramion strażników wyglądały ohydne zjawy o ludzkich postaciach, znalazły się wśród nich także dwie piękne kobiety, lecz i one zdawały się nie mieć ani odrobiny litości, a jakiś szlachetny z wyglądu, starszy mężczyzna własnoręcznie zajął się rycerzami
Najstraszniejsze jednak było wrażenie bezgranicznej pustki, nicości, bezsensowności i przemijania, jakie ogarnęło ich wszystkich.
Nigdzie nie mogli uciec. Zostali schwytani w pułapkę.
– Nam dwóm nie możecie wyrządzić krzywdy! – Lorenzo opryskliwym tonem zwrócił się do pilnującego go upiora.
– To prawda – odparł Hraundrangi – Móri. – Lecz możemy wam przeszkodzić. Przypomnijcie sobie, co się stało z von Kaltenhelmem, jak grano nim w piłkę na polu. Niezłą wtedy mieliśmy zabawę.
Lorenzo prawie, ale tylko prawie, zapomniał języka w gębie:
– Straże! Zróbcie coś!
Ale ze strażnikami sprawa przedstawiała się jeszcze gorzej niż z rycerzami. Dwóch po prostu straciło przytomność, jeden ze strachu zmoczył spodnie, dwóch innych płakało histerycznie, czkając.
Lorenzo z nienawiścią patrzył na Dolga. Zdawał sobie sprawę, że został pokonany. Ani bowiem on, ani kasztelan nie byli już w pełni nietykalni. Oto znalazł się ktoś, kto posiadł o wiele większą moc niż oni, kto mógł zadecydować o ich życiu. Skąd wziął się ten znak…
Brat Lorenzo do reszty stracił panowanie nad sobą. Odwrócił się do Dolga i syknął:
– Przeklęty czarci pomiocie!
– Nie – cicho odpowiedział Dolg. – Nie jestem czarcim pomiotem. Jestem tu, by oczyścić imię Świętego Słońca, które wy wszyscy z tego Zakonu skalaliście chciwością, egoizmem i okrucieństwem.
W chwili, gdy wypowiadał te słowa, zrozumiał, że taka właśnie jest prawda.
Stłumione kroki, jakie w mrocznej mgle usłyszał kasztelan, były oczywiście odgłosem stąpania Móriego i jego przyjaciół.
Aby odnaleźć drogę po ciemku, Móri, Theresa, Erling, dwaj parobcy i czterej żołnierze schwycili się za ręce i utworzyli długi łańcuch, na którego czele, trzymając za rękę syna, stanął Hraundrangi – Móri. Na palcach przemknęli przez zamkowy hali do lochów, omijając zgromadzonych tam ludzi. Na górze zostawili tylko Dolga z Nerem, Theresa lękała się o wnuka, lecz duchy ją uspokoiły. Hraundrangi – Móri wrócił na górę.
W zamkowych podziemiach nie było mgły. Panował tu zwyczajny piwniczny półmrok, którego nie rozjaśniały dogasające pochodnie w korytarzach. Żołnierze zapalili nowe.
Na dole spotkał ich Nidhogg. Gwardziści nigdy jeszcze go nie widzieli i na jego widok jęknęli ze strachu, za to Bernd i Siegbert raz już mieli z nim styczność i dzięki temu byli przynajmniej zahartowani. W każdym razie udawali, że tak właśnie jest. Oto ich prywatny triumf nad mężnymi wojakami cesarza…
Nidhogg wskazał im, gdzie przebywa Tiril, bez słowa też poprowadził do miejsca, w którym wartownicy wieszali klucz.
Nie mieli czasu do stracenia. Nidhogg niczym ulotny cień pomknął w górę po schodach, a Móri wsunął klucz w zamek. Dłonie mu drżały.
Nikt nie wiedział, co zobaczą, ale wszyscy zdążyli zajrzeć do położonej obok sali tortur, obawiali się więc najgorszego. Theresa szlochała wstrząśnięta widokiem potwornych narzędzi. Jakież mistrzostwo osiągnęli ludzie w dręczeniu innych!
Tiril usłyszała, jak nadchodzą. Drżała z zimna i wilgoci, zawsze panującej w celi, z głodu i bólu po ostatnich torturach. Sądziła, że to strażnicy, i wsunęła się dalej w kąt pod ścianę. Z każdym dniem, z każdym kolejnym seansem zadawania jej cierpienia i następującym po nim przesłuchaniu coraz trudniej przychodziło jej zachować godność, stawiać milczący opór. Była już teraz taka zmęczona, niemal u kresu sił. Przy życiu trzymała ją jedynie myśl o tych, którzy zostali w domu: o dzieciach, Theresie, jej matce, i o Nerze.
Читать дальше