– Trzecie uderzenie – potwierdził Antonio.
– Ale Thore Andersen nie mógł ostatnio wejść na dach – przypomniała Juana. – W takim razie nam też się to nie uda.
– Ja mogę iść – ofiarował się Miguel.
Nikt nie wątpił, że akurat on zdoła się wdrapać na zniszczony dach kościoła. Wszystko jedno, czy jako Miguel, czy jako Tabris.
Pod jego nieobecność Juana nagle doznała bolesnego olśnienia. Ja przecież jeszcze raz zapomniałam o Mortenie, pomyślała. Wciąż byłam zajęta którymś z tych pociągających mężczyzn i na niego nie zwracałam najmniejszej uwagi. Zapomniałam mu okazać, jak bardzo go podziwiam, a przecież on potrzebuje wsparcia. Po prostu go zaniedbałam. Biedny Morten, nawet nic nie znacząca Juana o nim nie pamięta.
Postarała się więc okupić swój brak zainteresowania uśmiechem w stronę Mortena. Uśmiechem pełnym ciepła, zrozumienia, pociechy.
Cokolwiek zaskoczony Morten także odpowiedział jej uśmiechem i zaczerwienił się przy tym jak uczniak.
O Boże, chyba trochę przesadziłam, pomyślała Juana przestraszona.
Podskoczyła, gdy dzwon kościelny odezwał się z taką siłą, że pod sklepieniem zadudniło. Kościół nie miał już przecież dachu, który by pochłonął część dźwięków.
– Teraz z pewnością tamci zawrócą – mruknęła Sissi. Miguel był na dole zdumiewająco krótko. Tak krótko, że wracając usłyszał uwagę Sissi.
– No to niech wracają – odparł spokojnie. – Ja z powrotem „zakleiłem” kościelne drzwi. A na dach drugi raz nie wejdą, tego jestem pewien. No i działo się coś?
– Teraz się dzieje – odpowiedział Jordi krótko. Usłyszeli głuchy łoskot i tylna ściana się zatrzęsła.
Ale nic poza tym. Zresztą łoskot wkrótce ustał.
– Miecz! – zawołali niemal wszyscy równocześnie. Jordi ponownie wbił go w szczelinę.
I tym razem zadziałało. A więc najpierw kościelny dzwon, a potem miecz. To jest właściwa kolejność.
Rozległ się taki hałas, jakby część ściany opadła na podłogę, ale niczego takiego nie było widać. Tyle tylko, że dość gładki mur zaczął się lekko trząść.
– Lepiej odejdź stamtąd – ostrzegł Jordi Miguela, który podszedł do ściany i zaczął ją opukiwać.
– Magia? – zastanawiała się Juana. Jordi zwlekał z odpowiedzią.
– Nieee, nie sądzę. Czy widzicie, że mimo wstrząsów ściana sprawia bardzo stabilne wrażenie? Prawie się nie porusza. Z wyjątkiem tamtego miejsca, nieco w bok od centrum…
– Tam drga wyraźnie – potwierdziła Unni. Miguel mimo ostrzeżeń natychmiast podszedł do wskazanego miejsca. Przesunął dłonią po ścianie i zwrócił się do zebranych.
– Wygląda na to, jakby w tym miejscu był podwójny mur, i że tamten wewnętrzny się rozpadł czy też osunął na podłogę. Tu jednak mur jest cieńszy, słyszę to, kiedy go opukuję. A kawałek dalej, o tam, odgłos jest taki, jakby za murem znajdowały się zwarte masy ziemi. Słyszycie różnicę?
Owszem, słyszeli.
Łoskot ucichł. Mężczyźni spoglądali po sobie. Potem podeszli do ściany w miejscu, gdzie była cieńsza, i natarli wspólnymi siłami. To jednak nie wystarczyło.
– Przyniosę jakąś deskę! – zawołał Miguel i wbiegł po schodach na górę. Wrócił po chwili z resztką czegoś, co w przeszłości mogło być ławką.
Użyli jej jako taranu i bez kłopotu przebili mur, mnóstwo prostokątnych kamieni spadło na dół, resztę wyjęli rękami.
– Miałeś rację, Miguel – stwierdził Antonio. – Tu rzeczywiście wewnętrzny muf się rozpadł.
Zrobili otwór wielkości drzwi, oświetlili wnętrze latarkami – O, nie! – jęknęła Sissi zawiedziona.
Wewnątrz znajdował się murowany korytarz. Niezbyt długi. Nawet bardzo krótki, jeśli już mówić szczerze. Miał nie więcej niż dwa metry i zamykała go znowu zbudowana z kamieni ściana.
– O co im właściwie chodziło z tym cholernym korytarzem? – prychnął Morten zirytowany, bliski złości. – Tacy piekielnie tajemniczy nie musieli chyba być, no nie?
– A może musieli – zaprotestował Jordi. Wszyscy weszli do środka. Zrobiło się ciasno.
– O, spójrzcie! – zawołała Sissi. – Takie samo wgłębienie dla gryfa jak poprzednio w tym murze przed nami. Jordi, wyjmij jednego i spróbuj!
– Ale to nie może być dowolny – ostrzegł Jordi. – Moglibyśmy wszystko zniszczyć.
Wszyscy zaczęli się uważnie rozglądać. W końcu w najwyższej części muru dostrzegli wyryte słowo. Jedno. SALUD.
– Saludi - zawołał Morten zdezorientowany. – Czy to nie oznacza czegoś w rodzaju naszego skal? Po prostu taki toast.
– Nie w tym przypadku, głuptasie – zachichotała Unni. – Kto by chciał wznosić toasty w tej ponurej norze? Salud znaczy zdrowie.
– Aha – powiedział Morten, którego nagle olśniło. – Po francusku mówi się A votre sante. Państwa zdrowie!
– Otóż to. Hiszpanie jeszcze to skracają. Widocznie spieszy im się, żeby wypić, więc mówią po prostu: zdrowie.
– Czy możecie przestać gadać, a raczej słuchać? – spytał Jordi z przesadną cierpliwością. – Zdrowie to gryf Nawarry, a z Nawarry pochodzi nas troje. Morten, czy zechciałbyś jako pierwszy wziąć na siebie honor otwarcia przejścia?
– On upuści swojego gryfa, jestem tego pewna. Zapłacze mu się gdzieś – powiedziała Unni.
– Nic podobnego – protestował Morten. – Jordi, będę miał wielki zaszczyt zrobić nareszcie coś pożytecznego.
– Zrobiłeś już wiele pożytecznych rzeczy – zapewnił go Jordi. – Proszę, oto gryf Nawarry.
Gryf się Mortenowi nigdzie nie zaplątał, ale rzeczywiście upadł. Na buty chłopaka. Unni jednak nie powiedziała nic. Poklepała go tylko po plecach dla dodania odwagi, kiedy drżącymi palcami starał się umieścić gryfa na miejscu.
Dokładnie tak jak poprzednio również i ten mur się zapadł. Morten cedził przez zęby, dumny ze swojego dzieła:
– Nasi przodkowie musieli mieć bardzo zdolnego inżyniera, który skonstruował to wszystko. Bo naprzód mogli posuwać się tylko ci, którzy znali te labirynty.
– No, chyba to jednak był ktoś bardzo jednostronny – wtrąciła Unni. – Opanował tylko jedną sztukę, a mianowicie wznosił mury, które w odpowiednim momencie się zapadają, i trzymał się tego z uporem.
– Nie doceniasz go – uśmiechnął się Jordi, – Wymyślił wiele wspaniałych rozwiązań. Taki Leonardo da Vinci swojego czasu.
– No, no – roześmiał się Antonio. – To właśnie był czas Leonarda. Nie przypuszczam jednak, żeby Leonardo był tutaj. Sądzę raczej, że ten nasz techniczny geniusz otrzymał pomoc.
– Od Urraki, tak myślisz?
– Do czego my teraz zmierzamy? – spytała Juana.
– Zobaczymy – odparł Antonio. – Ów owiany legendą skarb okazał się wielką przesadą i… Nie, a to co takiego?
Morten oświetlił nowy otwór i wszyscy, wielce zdumieni, weszli do pomieszczenia za nieistniejącym już murem. Była to jakby naturalna jaskinia. Tunel. Wyschłe koryto podziemnej rzeki, jakich wiele w północnej Hiszpanii. Nierówne, miejscami wyższe, to znowu niżej położone dno, ale można się było posuwać naprzód.
Tylko w którą stronę? W lewo dno się lekko wznosiło, w prawo opadało.
– Wszystko jedno dokąd, byle jak najdalej od tego ponurego kościoła – wzdrygnęła się Unni.
– Kościół jest niczemu nie winien – zapewnił Jordi. – Makabryczne było to, co się tam stało. Tylko pozbierajcie dokładnie swoje rzeczy. Miecz także. I jak stoimy z bateriami do latarek?
Morten, który opiekował się wyposażeniem, odparł, że zapas wystarczy jeszcze na jakiś czas. Ale nie będzie to trwać wieki! Jeśli jutro wyruszą w drogę powrotną do domu, to nie powinno być kłopotów.
Читать дальше