Czy to zły, czy dobry znak?
Powinna była czuć się taka szczęśliwa. Niebezpieczeństwo ze strony nieznanych prześladowców już jej nie zagrażało, odnalazła rodzoną matkę, która dała jej wspaniały dom, mogła mieć przy sobie swego ukochanego Nera… Ale to wszystko nic, miała bowiem przede wszystkim Móriego. Móri należał do niej na zawsze, czuła się do niego coraz bardziej i bardziej przywiązana.
Tiril wiedziała, że Móri kocha ją niemal rozpaczliwą miłością. Jakby nie wierzył, że zdoła ją zatrzymać przy sobie, tak gwałtownie ją niekiedy obejmował.
To dziwne, bo czyż nie rozumiał, że odkąd spotkała jego, żaden inny mężczyzna nie może mieć dla niej najmniejszego znaczenia? Wciąż była niemal tak samo zafascynowana jego tajemniczością, jego głębokim smutkiem, tymi sugestywnymi, głęboko osadzonymi oczyma, jego zmysłowością, jak tamtego dnia, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Był cudownym i bardzo czułym kochankiem, ale czułym tylko do pewnych granic, potem przychodził taki moment, kiedy zdawał się zapominać o wszystkim i brał ją z dziką, egoistyczną gwałtownością. Jakby w tych najgorętszych chwilach płonął i jakby również ją chciał cisnąć w płomienie, a ona starała się z całych sił opanować i powstrzymać swoje pragnienia, bała się bowiem okazywać zbyt otwarcie podniecenie i pożądanie. Ale opanować się nie mogła, w każdym razie nie tak, jak by chciała.
Teraz jednak już od bardzo dawna nie odważyli się do siebie zbliżyć, oboje bowiem wyczuwali, że rozwijające się życie jest nieskończenie delikatne i potrzebuje jak najwięcej troskliwości.
Czasami Tiril zastanawiała się, czy przypadkiem nie popełnia błędu, sądząc, że jest w ciąży, to mające się narodzić dziecko prawie nie dawało o sobie znać. Wiedziała, że ono tam jest, ale czuła tak, jakby nosiła w sobie płód elfa, takie jej się zdawało eteryczne.
Inna jeszcze sprawa napełniała ją przerażeniem, ale z nikim, nawet z Mórim, nie odważyła się o niej rozmawiać.
Wielokrotnie w ciągu ostatnich tygodni dostrzegała coś kątem oka, kiedy się jednak odwracała, w pobliżu nie było nikogo ani niczego. Nie mogła więc widzenia opisać nawet sama przed sobą, ale zdawało jej się, że to wy – soki czarny cień, który początkowo stanowił jedynie czarny punkt daleko nad horyzontem. Podpowiadała jej to wyobraźnia, bowiem niczego konkretnego nie zauważała. Później ów cień pokazywał się jakby bliżej i bliżej, a potem był już tuż – tuż, okropnie blisko.
Widywała go też we śnie. I wtedy zjawa była dokładnie taka, jak Tiril sobie wyobrażała: Niepospolicie wysoka, smoliście czarna sylwetka, która szła za nią w pewnej odległości, jakby jej pilnowała. Było to w najwyższym stopniu nieprzyjemne i przerażające ponad wszelkie granice, ale nie miała z kim na ten temat porozmawiać. Nie umiała o tym mówić, bo ów cień był jakby przeznaczony tylko dla niej i nikt inny nie powinien był o nim wiedzieć.
W ostatnim czasie zjawa stała się nieco bardziej konkretna, tak się Tiril zdawało. Kiedy szła z Nerem na wieczorną przechadzkę pośród pięknych łąk, czuła obecność zjawy za plecami, a ściślej biorąc: czuła jej spojrzenie na karku. Odwracała się, oczywiście, bo była przekonana, że cień znajduje się bardzo blisko, ale – rzecz jasna – niczego nie dostrzegała.
Nero zdawał się też niczego nie widzieć. A co dziwniejsze, Tiril jakoś nie mogła łączyć tego tajemniczego cienia z istotami, które podążały za Mórim. Te istoty z jej cieniem nie miały nic wspólnego.
Nie, ten był przeznaczony wyłącznie dla niej.
To straszne; za każdym razem, kiedy zdawało jej się, że cień za nią stoi, czuła ciarki przechodzące po plecach.
Było to w czerwcu. Kolejna bezsenna noc, jakich ostatnio Tiril miewała coraz więcej. Wydarzyło się coś niezrozumiałego.
Przez cały dzień odczuwała jakiś niepokój w ciele, ale nie chciała nic mówić Móriemu, bo był to tylko… no właśnie, niepokój.
Teraz leżała na łóżku i wpatrywała się w jasną noc za oknem. Zaczynało już świtać, jeszcze co prawda było bardzo wcześnie, zaledwie przed kilkoma godzinami się ściemniło, ale przecież czerwiec to cudowny czas krótkich nocy.
Móri przez cały dzień ciężko pracował, w majątku budowano nową oborę i chciał być z ludźmi. Teraz więc spał głęboko.
Czas Tiril jeszcze się nie zbliżał, miała przed sobą co najmniej dwa, może nawet trzy tygodnie. Więc ten niepokój musiał pochodzić z jakiegoś innego źródła.
Kiedy tak patrzyła w okno szeroko otwartymi oczyma, na dworze nagle pociemniało. Z wolna, a jednak bardzo szybko, światło zniknęło, zarówno na zewnątrz, jak i w pokoju.
Czy ja ślepnę? pomyślała przestraszona.
Chciała obudzić Móriego, ale stwierdziła, że nie jest w stanie się poruszyć. Krzyczeć też nie mogła.
Ratunku, co się ze mną dzieje, myślała w panice. Co to takiego?
Łóżko zaczęło wirować wraz z nią. A może traciła przytomność? Usiłowała zatrzymać na czymś wzrok, ale wszystko spowijały gęste ciemności.
O Boże, Móri, ja umieram!
Wirowanie ustało.
Nagle zobaczyła siebie z pewnej odległości, szła przez jakieś pustkowia. Znajdowała się w tym ciele, które szło, a jednocześnie w tym, które leżało na łóżku, było to straszne doznanie, nie byłaby w stanie go wytłumaczyć.
Żeby się nie dać kompletnie przytłoczyć wrażeniom, skupiła się jedynie na tym, czego doznawała i co odczuwała Tiril wędrująca samotnie po polach. Wtedy zaczęła widzieć wyraźniej, jakby tajemnicze światło nocy powróciło.
Wokół niej rozciągały się bezkresne bagna. Idąc przez nie odczuwała nocny chłód. To znaczy znajdowała się już bardzo daleko na bagiennej przestrzeni, kiedy cała ta wizja się zaczynała. Nie odwracaj się, Tiril! Cień!
Wszędzie wokół migotały te maleńkie niebieskie światełka. Błędne ogniki, wędrujące ognie czy jak tam lud nazywa takie zjawiska.
Wokół rozlegały się też szepty, słabe, niemal niedosłyszalne szepty. Zdawało jej się, że dociera do niej coś jakby „Czekamy. Czekamy”.
Czy po mokradłach nie błądzą karły ze swoimi latarniami? Nie widziała wyraźnie pełgających płomyków, bo nad ziemią unosiła się mgła. Światełka poruszały się, strzelały w górę i przygasały. Tiril próbowała podejść do najbliższego. Chciała zobaczyć, co to.
O, tam, właśnie przy tej dziurze w ziemi, do której się zbliżała. Wyciągnęła rękę w stronę matowoniebieskiego płomyka…
Ziemia usunęła jej się spod nóg i całe widzenie zniknęło. Tiril leżała znowu w swoim łóżku, ale zdawało jej się, że stoi nad tą dziurą w bagiennej ziemi, na tym grząskim, zdradliwym gruncie, i uchwyciła się mocno brzegu materaca, żeby nie wpaść.
– Móri, Móri, ja spadam – zdawało jej się, że tak właśnie woła, ale nie mogła tego zrobić, bo w pobliżu nikogo nie było, choć wiedziała, że mąż leży obok niej.
Mój Boże, mój Boże, co to jest, myślała zrozpaczona. Co się ze mną dzieje?
Jakiś basowy głos narastał do siły grzmotu, dudniło jej w uszach, a ciemności stawały się coraz głębsze. Coś ciągnęło Tiril w dół, coś niby tańczący, huczący sztorm. Musiała zamknąć oczy, mimo wszystko jednak czuła, że obraca się w coraz szybszym tempie, zsuwając się wciąż niżej i niżej, jakby ją wsysał jakiś potężny wir.
Nagle wszystko ustało.
Po długim, pełnym przerażenia czekaniu odważyła się w końcu otworzyć oczy.
Zielonkawe światło rozjaśniało delikatnie sklepienie, pod którym się znajdowała.
Читать дальше