– Oddycha… Oddycha… Żyje!
Na policzku miał ślad paznokci Itki.
– Nigdy tego nie zapomnę – oświadczył Obri. – Przysięgam na wszystkie świętości, że odtąd jesteś moim bratem i wszystko, co moje, należy teraz do ciebie. Możesz mieszkać tutaj nawet do śmierci. Zrobię dla ciebie wszystko, choćby za cenę życia.
Na łące przed domem chodziła Itka, kołysząc w ramionach synka z obwiązaną szyją.
– Dzięki – odparł Raul, wodząc za nią spojrzeniem. – Ja także niczego nie zapomnę. Mimo wszystko muszę jednak odejść…
Milczeli chwilę.
– Gdziekolwiek byś przebywał – powiedział gospodarz – pamiętaj, że tutaj czekają na ciebie.
Raul podszedł do niewiasty z dzieckiem. Gaj uśmiechnął się doń szeroko, kobieta zaś oddała syna w ręce męża i padła przed Marranem na kolana. Ledwie mu się udało ją podnieść.
Wyszedł na gościniec. Kiedy chata zniknęła za kolumnadą sosen, ktoś odezwał się do Raula, ni to na ucho, ni to w środku głowy: „Ho, ho! Podobasz mi się, szczęściarzu!”.
Zadrżał. Bał się tego głosu. Znowu miał wrażenie, że jest obserwowany.
Opuściliśmy wieś, kiedy słońce stało jeszcze wysoko na niebie. Łujan nie odprowadził nas, mnie zaś ciarki chodziły po plecach na myśl o samotnym chłopcu w ciemnym domu z grobowcem w pobliżu.
Powieki mi opadały z niewyspania, Lart jednak, który w ogóle nie spał, był przytomny i skupiony. Uprzedzając moją nieśmiałą próbę nawiązania rozmowy, odesłał mnie do wnętrza karety.
Zasnąłem, wsłuchany w stukot kół, wspierając głowę na obitych wytartym aksamitem poduszkach. Miałem niespokojny sen, z którego długo nie mogłem się przebudzić. W końcu udało mi się rozewrzeć posklejane powieki i ujrzałem miarowo kołyszącą się firankę u okna karocy.
Przeciągnąłem się z trudem i usiadłem, kładąc nogi na przeciwległym siedzisku. Głowa mnie bolała. Cała nasza podróż wydawała mi się tak bezsensowna, że żyć mi się odechciewało.
Otworzyłem okno i wystawiłem głowę na strumień świeżego powietrza. Nieco mnie otrzeźwił, postanowiłem zatem przesiąść się na kozioł obok mego pana. Zawołałem, ale nie doczekałem się odpowiedzi, więc uczepiony drzwiczek postawiłem stopę na stopniu i spojrzałem na woźnicę.
Na koźle siedziało Coś, na pół odwrócone w moją stronę. Widziałem tylko żółte, lodowate źrenice. Zacisnąłem kurczowo palce na uchwycie. Coś chrząknęło i powiedziało ochrypłym, skrzekliwym głosem:
– No tak.
Zdobyłem się w tej chwili na wrzask.
Krzyczałem, niczego nie widząc już przed oczyma. Miotałem się, machając rękami i nogami, zrywając w końcu brokatową zasłonkę. Słońce zajrzało do okna i wtedy się obudziłem.
Kareta zwolniła bieg i zatrzymała się. Drzwi się otworzyły i Lart zajrzał do środka.
– Co się stało?
Patrzyłem na niego bezmyślnie. Chwycił mnie za kołnierz i potrząsnął.
– Dlaczego krzyczysz?
– Widziała mnie… – zaszeptałem w strachu – widziała!
– Kto? – zapytał, posępniejąc.
– Trzecia Siła – wyksztusiłem z trudem.
Wzdrygnął się, chmurząc się jeszcze bardziej.
– Co ty bredzisz?
Zacinając się i plącząc słowa, opowiedziałem mu swój sen. W trakcie mej opowieści troska i napięcie znikały z jego twarzy, a kiedy skończyłem, odetchnął z ulgą.
– Nie… To był tylko twój strach.
Wciąż patrzyłem na niego wzrokiem zaszczutego zwierzątka. Uśmiechnął się, wyciągnął mnie z karety i posadził obok siebie na koźle.
Szóstka karych koni dziarsko przebierała nogami. Jechaliśmy bezkresnym stepem, wśród drżącego z gorąca powietrza.
– Trzecia Siła nie interesuje się tobą – powiedział mag.
– To prawda? – zapytałem z nadzieją. – Czy to na pewno prawda?
– Na pewno – potwierdził zmęczonym głosem. – Śledzi innego człowieka, którego ujrzeli w Wodnym Zwierciadle Łujan i jego mistrz.
Przestałem go słuchać przez chwilę, odczuwając całą skórą woń stepu i lawinę słonecznych płomieni, spływającą z błękitnego nieba. Odczuwałem taką ulgę, jak jeszcze nigdy w życiu, na chwilę zatem utraciłem kontakt z doczesnymi problemami czarodziejów i ich uczniów. Zdawało mi się, że niczego więcej nie muszę się bać. Jakbym narodził się na nowo albo wyszedł żywy z topieli. Miałem ochotę śpiewać w głos.
Jednakże błogie uczucie bezpieczeństwa trwało nie na tyle długo, jakbym tego pragnął.
– Co? – zapytałem, przytomniejąc. – Kogo zobaczyli w Zwierciadle?
Lart strzelił z bata nad końskimi grzbietami.
– Sądzę, że Odźwiernego.
Uczucie szczęścia ulotniło się równie szybko, jak wcześniej pojawiło.
– Kim jest ten Odźwierny? – spytałem, zamierając.
Lart odpowiedział tylko ponurym spojrzeniem.
Kilka dni później zatrzymaliśmy się na krótki popas w przydrożnej gospodzie. Pierwszej nocy przebudziłem się ze znanego mi już koszmaru z dławiącym gardło uczuciem lęku.
Leżałem w puchowej pościeli, w najlepszej izbie gospody, ciemnej i pustej.
Coś bezkształtnego, ciężkiego i zimnego siedziało mi na piersi.
Próbowałem się bezskutecznie obudzić. Próbowałem przekonać sam siebie, że to dalszy ciąg snu, lecz nie mogłem w to uwierzyć, zbyt realne było bowiem odczucie śliskiej lepkości i odoru zgnilizny.
Siedzący na mnie stwór wpatrywał się w moje oczy mętnymi ślepiami. Mlasnąwszy ohydnie, zaczął pełznąć do mego gardła. Rzucałem się jak schwytany królik. Chwytając spazmatycznie powietrze, usiłowałem zawołać Larta. Krzyk jednak nie wydobywał się ze ściśniętego gardła, tylko nikłe piski.
W tym momencie zamknięte od wewnątrz drzwi rozwarły się gwałtownie, uderzając o ścianę. Na progu stał ktoś z wąskim, błyszczącym ostrzem w prawicy. Stwór siedzący na mej piersi napęczniał jak pusty pęcherz, potem pękł z cichym, suchym trzaskiem. Na podłogę spłynął jakiś obłoczek. Wszystko to widziałem jak we mgle.
Lart podniósł na czubku szpady to, co leżało na dywaniku. Na sztychu kołysało się niepewnie coś na kształt żabiej skórki. Mag wyszeptał jedno słowo i owa wylinka zapłonęła zielonkawym ogniem. Legiar wrzucił ją do pustego kominka.
Zbliżył się do mnie dwoma długimi krokami. Skuliłem się, jak zbity pies. Nalał wody z dzbanka do kubka i podał mi do wypicia.
– Panie – powiedziałem, cały się trzęsąc – to nie był sen. Tym razem nie.
Jego świecące w ciemności oczy powoli przygasały.
– To nie było to, o czym myślisz – powiedział pobłażliwie. – Nie to, co Orlan i jego uczeń ujrzeli w Zwierciadle. To było jedno z tych paskudnych stworzeń, jakie zawsze żyły na ziemi. Na szczęście nie tak niebezpieczne. Jest ich wiele, choć zazwyczaj stronią od ludzi. To dzieci nocy… ale nie mają nic wspólnego z Trzecią Siłą – mówił tak, jakby głośno myślał.
Chciał się podnieść, ja jednak chwyciłem go mocno za rękę.
– Niech pan zostanie…
Usiadł znów obok mnie. Chwilę pomilczał, potem rzekł w zadumie:
– Zapewne takie stworzenia wyczuwają jej nadejście. Niecierpliwią się i zatrwożone wypełzają ze swoich nor… A może nie?
Spojrzał na mnie pytająco.
– Panie mój – odparłem z całym przekonaniem, na jakie tylko było mnie stać – myślę, że kiepska ze mnie przynęta. Atakuje mnie nie to, co powinno. Jakieś paskudztwo. Proszę, niech mnie pan zdejmie z haczyka. Już dłużej tak nie mogę.
Położył mi z westchnieniem dłoń na ramieniu. Zastygłem, gdyż zdarzyło się to dopiero drugi raz podczas naszego wspólnego życia.
Читать дальше