Spojrzał pytająco na maga, który skinął głową.
– Tamten człowiek wędrował – podjął chłopiec – śmiał się, rozmawiał z innymi ludźmi… A Coś szło w ślad za nim. Obserwowało go, przemawiało do niego, on zaś nie wiedział, kto do niego przemawia… W tej chwili Mistrz kazał mi odejść.
– I co? Poszedłeś spać?
– Nie… Byłem ciekaw. Moja wina… Podkradłem się i podglądałem przez dziurkę w kotarze. Widziałem jak Mistrz pochylił się nad Zwierciadłem, chwycił się za gardło, zachrypiał… Czara spadła ze stołu i pękła. Srebrna czara! Mistrz runął na ziemię… Próbowałem mu pomóc. Myślę, że serce mu pękło.
Nastąpiła chwila ciszy tak wszechogarniającej, że bałem się poruszyć.
– Umarł… ze strachu? – zapytał szeptem Lart.
Chłopiec pokręcił przecząco głową.
– On niczego się nie bał. Mówię, że serce mu pękło.
Mag chwilę się zastanawiał, potem zapytał ostrożnie:
– Pamiętasz, jak wyglądał człowiek ujrzany w Zwierciadle? Rozpoznałbyś go?
– Nie – odparł uczeń.
– Był sam?
– Czasem wędrował z innymi ludźmi.
– A to… Coś? Do czego było podobne?
– Oczy… To Coś patrzyło.
Nie wytrzymałem i głośno westchnąłem. Spojrzeli na mnie natychmiast. W końcu Lart podniósł się ociężale i zapytał małego:
– A tak w ogóle, dlaczego nie polubiłeś mojego sługi?
– Bo to kłamczuch – odparł tamten. – Po co mówił, że jest magiem?
– Od razu wiedziałeś, że kłamie?
Chłopak wzruszył ramionami.
– Od razu.
Całą noc jeszcze rozmawiali ze sobą półgłosem, pochylając głowy nad biurkiem. Podnosząc od czasu do czasu ciężkie powieki, widziałem, że Lart wodzi palcem po zżółkłych pergaminach, gładzi je dłońmi i wyjaśnia coś poważnym tonem, a chłopak trzyma się jego rękawa, zadając dociekliwe, niezrozumiałe dla mnie pytania. Rozmawiali ze sobą niemal jak równy z równym. Pomyślałem z goryczą, że nigdy nie zdołam zyskać takiego uznania w oczach mego pana, objawiającego się takim ogniem w jego chłodnych zazwyczaj źrenicach. Rozmawiali w swoim tajemnym języku, ja zaś, jako profan, nie rozumiałem z tego ani słowa.
Po krótkiej chwili milczenia, uczeń zapytał szeptem:
– A czy to prawda, że zesłał pan kiedyś dżumę?
Zaraz się ocknąłem z drzemki.
– Tak mówił Mistrz – wymamrotał zakłopotany chłopak.
Lart nie odpowiedział, przynajmniej na głos.
Przymknąłem oczy. Dżuma. Byłem wtedy dzieciakiem. Okna były cały czas zasłonięte, a nas, dzieci, nie wypuszczano na dwór. Dni zlewały się w jeden koszmarny ciąg… W końcu zaraza ustąpiła niespodziewanie, w niewyjaśniony sposób. W mojej rodzinie zmarli tylko rodzice kuzyna, tego, który tak lubił rybki.
– Posłuchaj, Marranie – zaczął Lart, przerywając moje senne wizje.
– Jak? – zdziwił się mały.
– To znaczy, Łujanie – poprawił się mag stłumionym głosem. – Tak chciałem rzec.
Znowu nastąpiła długa chwila milczenia. Słychać było tylko odległe szczekanie wiejskich psów. Zasnąłem głęboko, a kiedy się obudziłem, usłyszałem, że rozmawiają już o czymś innym.
– Często bolą ją zęby, więc zamawiam ból, a ona mnie dokarmia – opowiadał żywo chłopak. – Dobrze mnie tutaj traktują, tylko nie odbierają poważnie. To zrozumiałe. Byłem smarkaczem, kiedy tutaj przybyłem.
Dodał jeszcze coś, całkiem cicho, czego nie dosłyszałem.
– I co dalej? – spytał ponuro Lart. – Co chcesz robić dalej?
– Zaczekam, aż się przyzwyczają, że teraz ja tutaj jestem gospodarzem. Kiedy będę miał dość mocy, wyjdę na skałę i wezwę piorun.
– Chcesz, żeby się ciebie bali?
– Nie… Chcę, żeby wiedzieli, że nie jestem już dzieckiem.
W jego głosie wyczuwało się upór.
Lart uśmiechnął się.
– Więc chcesz zdobyć potęgę?
Chłopak zastanowił się chwilę, potem zapytał cicho:
– A czy to źle?
Znowu cisza. Siedzieli dalej bez światła.
– Pójdź za mną – wycedził w końcu Lart. – Tutaj będzie ci bardzo ciężko.
Uczeń westchnął i odparł po chwili:
– Nie mogę… Nie mogę zostawić Mistrza samego.
Nadchodziła jesień. Woda w jeziorze była w zasadzie ciepła i przyjemna, ale co pewien czas Raul natrafiał na prąd lodowatej strugi. Otrząsał się, prychał i płynął szybciej.
Jezioro było okrągłe jak głęboki talerz i otoczone lasem. Pnie wysokich sosen zachodzące słońce barwiło czerwienią, wyglądały więc jak ogromne, płonące świece. Marran wypłynął na środek jeziorka, czując ulgę w utrudzonym w ciągu dnia ciele.
Dzisiaj narąbał sporo drew, wykopał ze trzy worki ziemniaków, pomagał nosić kosze z jabłkami i dokonał wiele jeszcze innych podobnych rzeczy. Nikt go do tego nie zmuszał, sam się zaoferował. Chociaż miał zamiar spędzić w chatce nad jeziorem tylko jedną noc, przebywał tutaj już dwa tygodnie.
Chatka była otoczona pniami drzew niczym kolumnadą. Zbudował ją od dachu do fundamentów gospodarz o imieniu Obri. Wytyczył miejsce na obejście, wykarczował drzewa i przyjechał tutaj z młodą żoną. Przy brzegu jeziora można było zobaczyć brodzącego po kolana ich pięcioletniego synka.
– Hej! – wołał malec do Marrana, machając ręką. – Ostrożnie! Nie płyń za daleko, bo cię wodnik porwie!
Raul właśnie zawrócił do brzegu. Ciemniała czerwień zachodu, ciemne sosny odbijały się w wodnym zwierciadle. Marran rozpraszał ten obraz mocnymi wymachami rąk. Na przeciwnym brzegu żaby rozpoczynały wieczorny koncert.
Malcowi na brzegu towarzyszyła teraz jego matka, Itka. Wyciągnęła synka z wody i ocierała mu nogi płóciennym ręcznikiem. Odwróciła się, żeby nie patrzeć na wychodzącego z wody mężczyznę.
Marran ubrał się w ustronnym miejscu. Żabki próbowały zestroić się w jeden chór, wyśpiewując długie rulady.
– Zmęczony? – spytała Raula uśmiechnięta kobieta. – Drewna wystarczy nam na pół roku…
Chłopczyk tańcował wokół swej mamy na wilgotnym piasku. Mężczyzna uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Wkrótce wróci Obri – oznajmiła Itka. – Wszystko przygotowałam na kolację, mamy jeszcze chleb, a jutro upiekę nowy…
Obri był znakomitym myśliwym i całkiem dobrym rybakiem. Ogródek uprawiała niewiasta, mieli trzy jabłonie, krowę i kury. Mąkę kupowali w najbliższej wsi.
– My z Raulem dobrze się dzisiaj sprawiliśmy – zwróciła się do syna. – A ty, Gaju?
Chłopczyk gorliwie kiwał głową. Podskakiwał wysoko i pogwizdywał, nie wiedząc jak jeszcze wyrazić przepełniającą go radość.
Itka przysiadła na pniu powalonego, starego drzewa, całkiem odartego z kory. Wyciągnęła przed siebie zmęczone nogi i spojrzała na drugi brzeg, gdzie żabki wreszcie zaśpiewały zgodnym chórem. Kobieta zaśmiała się cicho.
– Wiesz, że Obri ma sześciu braci? Wszyscy ożenili się zgodnie z wolą ojca. Płakali, gryźli palce, ale żaden z nich się nie sprzeciwił…
Uśmiechnęła się w tym momencie tak gorzko, że Raul od razu zmiarkował, iż z jej mężem było inaczej.
– Domyślasz się, jaki był jego ojciec?
Zacisnęła pięść i podsunęła Raulowi pod nos.
– Taki był – podjęła, nie przestając się uśmiechać. – Miał duże gospodarstwo, trzy chałupy, stada, przędzalnię, farbiarnie i sad brzoskwiniowy. Siedmiu synów, a Obri był najmłodszy. Samych parobków miał setkę… Ani jedna dusza w gospodarstwie nie śmiała się nigdy sprzeciwić właścicielowi choćby słówkiem!
Opowieść ją rozpaliła. Nawet w zapadającym zmroku Raul dostrzegał, jak błyszczą jej oczy i drżą policzki. Milczała chwilę, uśmiechając się do swoich myśli, potem podjęła, z trudem skrywając satysfakcję.
Читать дальше