– Damirze – powiedział – czy naprawdę sądzisz, że mógłbym cię poświęcić?
Załkałem i przywarłem do jego ręki.
– Uspokój się – zamamrotał czarodziej. – Możesz uznać, że zostałeś zdjęty z haczyka.
Lato się kończyło. Coraz trudniej było nocować pod gołym niebem, za to dni były wciąż takie same, długie i ciepłe. Nadeszło Święto Plonów.
We wszystkich wsiach i miasteczkach świętowano z niezwykłą werwą. Tego roku zdarzył się wspaniały urodzaj. Wino lało się nieprzerwanym strumieniem. Przy ustawionych wzdłuż ulic stołach odbywały się rozmaite, barwne obrzędy dziękczynne wobec ziemi darzącej ludzi swymi dobrami. Najbardziej pożądanym zjawiskiem na takim święcie był przypadkowy gość, podróżnik z dalekich stron. Raul wielce to sobie chwalił. Kolejni gospodarze hojnie go ugaszczali, gdziekolwiek się tylko pojawił.
Na placach krążyły taneczne korowody, śmiałkowie wdrapywali się na gładkie słupy, aby zdobyć cukrową podkowę, ktoś tam, ku uciesze gawiedzi, jechał wierzchem na grzbiecie dorodnej świni, inny, okryty snopkiem zboża chodził od chaty do chaty ze śpiewem, dostając za dobre życzenia kieliszek wódki, dopóki nie padł gdzieś pod płotem, a rozradowane kury nie zaczynały wydziobywać ziaren z jego okrycia. Dzieci śpiewały chóralne pieśni, młodzież piękniała i umizgiwała się do siebie, toteż wiele dożynkowych spotkań kończyło się przed ołtarzem.
Raul wędrował od wsi do wsi, wszędzie napotykając zastawione stoły, kuszące zapachy wędzarnianych dymów, miejscowych muzykantów grających na grzebieniach, dudach i bębnach, rumiane, jaśniejące lica, podobne dojrzałym owocom i owoce podobne do rumianych liczek. Wszędzie namawiali gościa, żeby jeszcze został, on jednak wymawiał się uprzejmie i szedł dalej.
Potem nadeszła pora ślubów i wesel. Marran widział ich wiele. Szlochały panny młode, wydawane wbrew woli, ojcowie rodów bezwzględnie egzekwowali swoją władzę, radośnie gruchały parki, które miały szczęście pobrać się z miłości. Znowu wino lało się strumieniami i trudno było czasem odróżnić łzy smutku od tych radosnych.
Wesela się skończyły, stoły wniesiono do domów. Coraz później wschodziło słońce, coraz chłodniejsze były noce. Raul przepracował tydzień jako czeladnik garbarza i dostał za to stare, lecz mocne buty zamiast zdartych całkiem trzewików. Prawdziwym błogosławieństwem stała się też dla niego gruba, pasterska kurtka, kupiona okazyjnie gdzieś po drodze. Nie obawiał się już zimy, czuł się zdrowy i pełen sił.
Zaakceptował w pełni swoje życie. Odpowiadały mu: ciągła wędrówka na zmęczonych nogach, ciężka praca za kawałek chleba i gruba kurta chroniąca od wiatru. Jego duszę opuściły niedobre uczucia: gorycz utraty, zatruwająca mroczne wspomnienia, oplatający całe jestestwo zwodniczy ból, pustka w sercu, zdawałoby się, niemożliwa do zapełnienia. Uchodziły nieprędko, po trochu, lecz za to bezpowrotnie. Od niczego nie uciekał i nigdzie się nie spieszył. Szedł po prostu przed siebie, pogwizdując i popatrując na niebo.
Spokój i pewność siebie nie opuszczały Marrana, aż pewnego dnia droga przestała być mu przyjazna.
To było jak sztylet w plecy. Marran w pierwszej chwili nie rozumiał, co się dzieje. A działo się coś bardzo dziwnego: droga pod nogami zaczęła stawiać mu zaciekły, niepojęty opór.
Chciał skręcić w lewo na rozstajach, lecz trakt tak się przed nim splątał, że skręcił w końcu w prawo. Szedł cały dzień od świtu do nocy tylko po to, żeby wrócić na miejsce uprzedniego noclegu. Krążył w kółko, chociaż zdawało mu się, że idzie ciągle naprzód. Gościniec kpił zeń i zdradzał go.
Rozeźlony, próbował przechytrzyć los, zostawiając znaki na przebytym szlaku, prędko jednak przekonał się, że to na nic: i tak okazywało się, że wkroczył na złą drogę.
W końcu pojął, że wina nie leży po stronie drogi, lecz ma jakiś związek z nim samym, z odwiecznym zamętem w jego duszy i słyszanymi czasem głosami. Od tej chwili poddał się i przestał sprzeciwiać obcej, potężnej woli, aby zebrawszy siły, rozprawić się w niedalekiej przyszłości z niewidzialnym przewodnikiem. Nie wiadomo, czym zakończyłby się taki pojedynek, gdyby nagle w biały dzień Raul nie usłyszał krzyku na pustej drodze.
Jakaś kobieta krzyczała błagalnie, z rozpaczą. Po chwili dał się słyszeć męski głos i niewiasta znów zawołała płaczliwie:
– Ludzie! Na pomoc! Zostaw mnie, ty…!
Raul rozchylił ostrożnie gęsty krzew, pokryty malowniczo czerwonymi i żółtymi liśćmi. Po drugiej stronie krzaka część gałęzi była ogołocona, czego przyczyną była okrutna szamotanina trojga ludzi. W gęstej, wyblakłej trawie migały cienkie, bose nogi krzyczącej. Nad nią pochylało się dwóch barczystych mężczyzn, odwróconych plecami do patrzącego. Jeden mamrotał uspokajająco, drugi usiłował przycisnąć do ziemi trzepoczące nóżki.
– Aaaa! – zawyła znowu kobieta i jeden z osiłków zatkał jej usta dłonią.
Raul wycofał się cicho, podreptał parę kroków, pomacał swój obity kiedyś bok, sklął sam siebie, przygryzł dłoń i zawrócił na miejsce incydentu.
Siłacze zwyciężali. Bose nogi zostały przygwożdżone kolanem, usta skutecznie zatkane, tak więc spomiędzy zgniecionych traw dochodziło jedynie nieartykułowane rzężenie.
– Co się tu dzieje? – zapytał Marran głosem gospodarza, który przyłapał parobków na gorącym uczynku.
Najwidoczniej siłacze słyszeli już wcześniej pytania zadawane takim tonem, porzucili bowiem swą ofiarę i odwrócili się jak na komendę. Widok intruza zdziwił ich, lecz wcale nie wystraszył. Ich ofiara, umorusana dziewczyna, próbowała odczołgać się i uciec, wykorzystując chwilowe zamieszanie. Pewnie by się to jej udało, gdyby jeden z chłopaków nie złapał jej za długie, czarne włosy, potargane w trakcie walki.
– Co tu się dzieje? – powtórzył Raul podniesionym głosem i odwróciwszy się, wezwał wyimaginowanych towarzyszy podróży: – Łobosz! Wobła! Chodźcie tu!
Miał nadzieję, że tęgie chłopy stropią się chociaż na moment i wypuszczą ofiarę. Niestety, tak się nie stało. Jeden z osiłków wczepił mocniej swój potężny kułak w loki ofiary, drugi zaś wstał z ziemi i podciągając gacie, wyjrzał na drogę, która oczywiście okazała się pusta. Wyrostek splunął pogardliwie i wycedził szyderczo przez zęby:
– Ej, ty! Zmiataj stąd, pókiś cały. Ona nie dla ciebie! Też mi obrońca!
I powrócił do poprzedniego zajęcia. Dziewczyna szarpała się i płakała.
Raul podniósł z pobocza drogi ciężki, ostro graniasty kamień i podskoczywszy ku gwałcicielom, wbił go z rozmachem w pierwszy z brzegu byczy kark. Tamten zaryczał, a zanim drugi zorientował się, co się dzieje, dostał kolanem w szczękę.
Potem sytuacja się mocno skomplikowała.
Kamień wyleciał mu z ręki. Napastnicy skoczyli na niego z dwóch stron, on zaś cofał się i uskakiwał, kopiąc twardymi noskami świeżo zdobytych butów pękate łydki napastników. Tamci pojękiwali i przysiadali, chwytając się za nogi. Parę razy ciężkie kułaki spadły na jego twarz, a wówczas odlatywał na tyle daleko, że na swoje szczęście zawsze zdążył się podnieść, nim tamci zdążyli skopać leżącego.
Dziewczyna okazała się cennym sojusznikiem w tej walce. Tłukła chłopaków po plecach wziętym nie wiadomo skąd grubym kijem, rzucała się na nich z tyłu, pokrzykując wojowniczo i nadal wzywając pomocy. Wiejskie byczki ciężko dyszały, zadając na oślep ciosy, z których niejeden mógłby się okazać śmiertelny, gdyby tylko trafił do celu.
Читать дальше