– Obri powiedział, że chce się ze mną ożenić. Strach, co się działo! Obri nie miał zresztą zamiaru się tłumaczyć. Był w końcu najmłodszy… Stary szalał ze złości. Po raz pierwszy coś poszło nie według jego woli. Wygnał syna z domu i wyklął nas oboje. Stare baby skrzeczały: nie będziecie szczęśliwi! No i co?!
Z gęstniejącej coraz mocniej ciemności wyskoczył Gaj i bezceremonialnie wskoczył Raulowi na barana.
– Wio, koniku! Jedziemy do domu!
Stojący przed chatką Obri zaśmiał się na ich widok i zawołał z udawaną surowością:
– Gospodarz wrócił, a gdzie wieczerza?
Gaj zeskoczył z ramion Raula i rzucił się ojcu na szyję.
– Przyniosłeś zajączka, tatusiu?
Prowadząc malca do chaty, ojciec rozpoczął długą opowieść o zającu, któremu sprytnie udawało się unikać wnyków i sideł. Idąca za nimi Itka, spoglądała na nich z czułością, graniczącą z uwielbieniem.
Gdzieś daleko ciemnowłosa, niemłoda kobieta siedziała pochylona nad obrusem z kroplami krwi i zdumiewała się, jak jasno błyszczą. Niewiele brakowało, a w pierwszej chwili poczułaby się urażona. Jak może być bez niej szczęśliwy? I to z kim? Niemożliwe…
Następnego ranka Obri nie poszedł na polowanie. Wszyscy razem śniadali przy stole wyniesionym na ganek. Gaj pił syrop, przygotowany przez ojca z miodu dzikich pszczół. Co rusz podtykał opróżniony kubek pod dzbanek. Obri smarował chleb gęstą śmietaną, posypywał solą i spożywał razem z cebulą. Itka maczała kawałki chleba w mleku i co pewien czas podsuwała je synowi, odganiając natrętne osy od miodowego syropu. Mleko ściekało po bródce dzieciaka, a jego matka szybko ocierała spadające na stół krople. Ojciec kręcił głową karcąco.
Raul spoglądał na nich, przeżuwając grzankę i uśmiechał się w roztargnieniu do jesiennego, szaroniebieskiego nieba. Jeszcze mu się w życiu nie zdarzyło występować w sielance.
– Jeszcze! – żądał Gaj, podsuwając kubek.
Obri nalał mu znowu, a chłopczyk pochwycił naczynie obiema dłońmi. W tej samej chwili Itka pacnęła osę, krążącą blisko twarzy jej synka. Owad zatrzepotał skrzydełkami i wpadł prosto do kubka.
– Gaj! – krzyknęła wystraszona matka.
Chłopak jednak łykał napój dużymi haustami i zanim kobieta zdążyła wyrwać mu kubek, stało się nieszczęście.
Gaj wytrzeszczył oczy, zachłysnął się i krzyknął boleśnie, szeroko otwierając usta. Osa użądliła go w krtań.
Kubek wypadł mu z rąk i potoczył się po stole. Zydel, na którym siedział Obri, przewrócił się na ziemię. Itka chwyciła dzieciaka i zaczęła chuchać mu do ust, żeby choć trochę zmniejszyć ból. Raul, próbując pomóc, nalał wody do swego kufla.
– Może wody… Może woda pomoże…
Gaj nie mógł już nawet krzyczeć ani przełykać, tylko nadal szeroko otwierał oczy, z których płynęły strugi łez. W gardle narastała opuchlizna. Chłopczyk zaczął się dławić.
– Obri! – zawołała Itka. – Jedź do wsi po lekarza, szybko!
Żaden medyk nie zdążyłby już pomóc dzieciakowi. Twarzyczka zsiniała, powieki opadły. Umierał, dusząc się boleśnie w ramionach swojej matki.
– Synku! – wołała kobieta, dalej próbując robić sztuczne oddychanie.
Obri pobiegł mimo wszystko po konia, chociaż do najbliższej wsi było pół godziny jazdy, a jego syn mógł skonać w ciągu najbliższych minut.
Gaj krztusił się okropnie, jego matka wiła się w bezsilnej męce. W takiej chwili Raul miał niespodziewaną wizję.
Ujrzał wysoko sklepioną komnatę. Na długich półkach pobłyskiwały złocone grzbiety grubych foliałów, stół także był zawalony księgami. Siedział za nim pewny siebie młodzik. Lart Legiar, rzucił właśnie przed nim na blat ogromne tomiszcze.
– I do czego mi to potrzebne? – pytał chłopak z lekceważącym grymasem. – Chcesz ze mnie zrobić lekarza? Wystarczy, że wypowiem parę zaklęć i żaden medyk mi nie dorówna!
– Nie umiesz czytać, Marranie? Co w tym złego, jeśli choć odrobinę zmądrzejesz? – pytał mag.
Na pierwszej stronie widniała rycina przedstawiająca nagiego człowieka, jego czerwone, obnażone mięśnie, ze strzałkami i opisami. Dalej ten sam człowiek ukazany był jakby od środka: serce, wątroba… Nie o to chodzi. Z jakiegoś powodu mu się przecież to przypomniało? Naderwana stronica… Porody… Wielkie nieba, co tu mają do rzeczy? Są młodzi, jeszcze będą mieć dzieci… „Stare baby skrzeczały: nie będziecie szczęśliwi!”. Co było jeszcze w księdze, której nie chciałem czytać?
– Synku! Synku! – jęczała kobieta.
Błędne spojrzenie Raula spoczęło na nożu, spoczywającym na blacie. Zwykły, stołowy nóż.
Przypomniał sobie: przypadek dziecka chorującego na dyfteryt. Nie mógł oddychać, a wówczas za pomocą skalpela…
Raul chwycił narzędzie. Rękojeść jakby przylgnęła do wnętrza dłoni.
Boże, nie dam rady. Nigdy jeszcze nie robiłem niczego takiego.
Boję się krwi.
Będę zwykłym mordercą.
– Daj mi go, Itko – powiedział nieswoim głosem.
Nie usłyszała go albo nie zrozumiała. Powiedział głośniej:
– Wiem, co trzeba zrobić. Daj mi dzieciaka.
Odebrał jej chłopczyka i położył go na trawie. Gaj stracił przytomność.
Nie tutaj. Lepiej będzie w domu.
Podniósł bezwładne ciałko i pobiegł do chaty. Itka zastąpiła mu drogę.
– Dokąd go niesiesz?!
– Ratuję go, jasne? – wrzasnął, odepchnął kobietę i wszedł do środka.
Na łóżku? Lepszy będzie stół…
Nóż zadrżał w spoconej dłoni. Chyba w tym miejscu na szyi…
– Nie!!! – zawyła kobieta i chwyciła go za rękę, wbijając paznokcie. – Nie zarzynaj go, bydlaku, morderco!
Raul zacisnął zęby i odepchnął ją ku ścianie.
– Obri!!! – zawołała ze wszystkich sił.
Raul znowu porwał chłopaka i pobiegł w górę po schodach na strych. Chwyciła go za nogę, ale wyrwał się, wpadł do środka i zamknął za sobą drzwi, zatrzaskując zasuwę.
Czy dzieciak jeszcze żyje?
– Obri! Obri! – wołała kobieta.
W tym miejscu na szyi. Jak na rycinie w księdze. Oby się tylko nie zadławił krwią.
Jeśli źle to zrobi, chłopak na pewno umrze. Może już nie żyje!
Raul przejechał nożem po gardle chłopca.
Jeszcze, jeszcze. Boże, ile krwi! Jeszcze. Morderca… Żebym tylko nie zemdlał! Jeszcze…
Coś ciężkiego uderzyło w drzwi. Obri rąbał je z metodyczną rozpaczą.
– To wampir! – krzyczała Itka. – Zabij go, Obri!
Raul rozchylił trzęsącymi dłońmi ranę na szyi dzieciaka. Rozejrzał się wokół. Na ścianach półki ze słoikami, w kącie grabie, łopata i miotła, lampa naftowa, blaszany lejek… Szybko.
Jeszcze bardziej rozchylił ranę i wcisnął w nią cienki koniec lejka. Tak trzeba.
– Ludożerca! – ryczał za drzwiami gospodarz.
Drzwi pękały z trzaskiem.
Czyżby księga Larta kłamała?
Nagle chłopczyk zarzęził. Odetchnął.
Oddychał przez otwór w gardle, podczas gdy krew wyciekała przez lejek, umożliwiając dostęp powietrza. Kolejny chrapliwy oddech. Żeby się tylko nie zadławił. Wdech. Wydech.
Drzwi rozpadły się. Wpadł Obri, tocząc wokół obłędnym spojrzeniem. Ujrzał okrwawionego synka z lejkiem w gardle i zachwiał się.
– Oddycha!!! – zawołał Marran. – Zobacz, oddycha!
Gospodarz ruszył do przodu ciężkim krokiem, odepchnął Raula i pochylił się nad dzieciakiem. Mały dochodził do siebie, sinizna z twarzy ustępowała.
– Itko! – ochryple zawołał Obri.
Stali we dwoje nad swym pierworodnym, patrząc jak unosi się i opada pierś zalana krwią. Marran siedział w kącie, łykając łzy i powtarzając nieprzytomnie:
Читать дальше