Marina Diaczenko - Zoo

Здесь есть возможность читать онлайн «Marina Diaczenko - Zoo» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Stawiguda, Год выпуска: 2008, ISBN: 2008, Издательство: Solaris, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Zoo: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Zoo»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Zoo — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Zoo», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Marina i Siergiej Diaczenko

Zoo

„Don't be naughty at the zoo,
Or the zoo-keeper must keep you!”

dziecięca piosenka

Prolog

Walery Wojkow na zawsze zapamiętał dzień, w którym pozwolono mu sfotografować się z wężem dusicielem przy wejściu do ogrodu zoologicznego.

Do dusiciela przynależała jeszcze sowa, ale pięcioletni Walera pozostawał na sowy obojętny. Ale dusiciel… Gad był zachwycający; ciemnopiaskowego koloru, ze smugami i prążkami na pokrytych łuską bokach. Waleremu niełatwo było utrzymać go na ramionach, ponieważ wąż był ciężki i cały czas się wił..

— To ona — powiedział młody fotograf. — Dusicielka. Lusia. Nie bój się. Ona lubi, kiedy się ją głaszcze. Potrzebuje pieszczoty.

Walery chciał, żeby przygotowania do zdjęcia trwały wiecznie. Gładził ciężką Lusię po głowie, po grzbiecie, po niemrugających oczach; boki jej były jednocześnie chłodne i ciepłe, przelewały się przez ręce jak strużka piasku między palcami. Sowa spokojnie siedziała na ramieniu, ale na nią Walera nie zwracał uwagi.

Fotograf szczęknął migawką aparatu i wydał tacie kwit: w czasach dzieciństwa Walerego „Polaroidem” nie było i fotografie wysyłano pocztą za pobraniem. Chłopiec długo nie mógł rozstać się z Lusią; wokół piszczały jakieś dziewczynki, krzyczały „Aj, żmija!” i jeszcze „Jaka wstrętna!” i „Ojej, on bierze ją na ręce!” i jeszcze coś tam krzyczały, ale sowa nagle narobiła Wali na ramię i trzeba było iść do fontanny wytrzeć się…

A potem przyszło rozczarowanie — monotonne zoo.

Walery trzy godziny pod rząd ciągał ojca od klatki do klatki, nie ustając, nie skarżąc się na nic i nie żądając lodów. Wdrapywał się na barierkę, zaglądał do klatki lub basenu, przyglądał się rozpostartym na ziemi ogonom i łapom, sennie wzdymającym się bokom, odwróconym do zwiedzających grzbietom…

— Dlaczego one wszystkie śpią? Dlaczego nie chodzą?

— Idziemy do domu…

— Dlaczego one nie bawią się?

— A ty bawiłbyś się w klatce?

— Bawił! Dlaczego one nie pływają? Dlaczego nie huśtają się na gałęziach? Dlaczego?

Część pierwsza

Kariera naukowa nie ułożyła się Wojkowowi. Z trudem obronił słabiutki doktorat.

Za to był gorliwy, wytrwały, staranny; organizował prace społeczne, nawiązywał przydatne znajomości i posiadał niemałe doświadczenie praktyczne; zawsze trafnie rozpoznawał, komu należy się przypodobać, komu tylko przyklasnąć, a z kim wejść w trwały sojusz. Mówiono o nim — „Aktywista”.

Tak się ułożyło, że ożenił się Wojkow i z miłości, i bardzo korzystnie — z córką zamożnego naczelnika, nie wielce znaczącego, ale też i nie zupełnie pośledniego. Pracy habilitacyjnej pisać nie zaczął, za to osiągnął sukces w administracyjnych przedsięwzięciach i mając niewiele ponad czterdzieści lat otrzymał trudne, odpowiedzialne, ale przede wszystkim znaczące stanowisko — dyrektora zoo.

A ogród zoologiczny to przecież oblicze miasta. Samo zoo, niby wspierane budżetem państwowym, ale jednak na własnym rachunku. Jedyne i w owym czasie ubogie dziedzictwo, które dostało się Wojkowowi okazało się niezbyt pociągające. W niedoinwestowanym ogrodzie zoologicznym zwierzęta chorowały i zdychały w maleńkich brudnych klatkach i tylko całkowicie bezduszne dzieci mogły patrzeć na nie z ciekawością. Te, które natura obdarzyła chociażby odrobiną współczucia, odchodziły od barierek całe we łzach: „Mamo! A dlaczego on tak leży w kałuży? Może już umarł?”.

Poprzednie władze rozwiązywały problemy w wysoce osobliwy sposób. Zaraz przy wejściu do zoo znajdował się park zabaw z atrakcjami, w którym dzieci powinny były patroszyć rodzicielskie portfele, domagać się lodów, jeździć na drewnianych wielbłądach, niedźwiedziach oraz słoniach i stopniowo tracić zainteresowanie prawdziwymi zwierzętami. Po każdej niedzieli place z atrakcjami dla dzieci zbierały znaczną kasę, ale zamkniętym w klatkach więźniom nie przynosiło to żadnej poprawy. Do momentu objęcia władzy przez Wojkowa żywy inwentarz i zarazem dobra materialne ogrodu zoologicznego stanowiły: dwa makaki z pawianem, para niedźwiedzi, stary schorowany lew, para strusi, para zebr, kucyk, żyrafa, a także ogromna zagroda, nazwana „Miesiąc na wsi”, w której trzymano kozy, gęsi i kury, a była ona tak naprawdę przyzagrodowym gospodarstwem poprzedniej administracji.

Teść odradzał Wojkowowi tę posadę. Wypalisz się, mówił. W tym miejscu wszyscy się wypalają Jest ciężko. Zarobić, nie zarobisz, a jeszcze wszyscy wokół będą zrzędzić.

Pamiętając nastawienie teścia Wojkow zaczął od zrobienia porządków w papierach i ustawienia na kluczowych stanowiskach swoich ludzi. Potem wziął się za wydeptywanie gabinetowych dywanów, wypraszając granty, darowizny, dodatkowe wpływy do kasy przedsiębiorstwa; co nieco udało się wyprosić, ale na odnowienie zoo, żeby wyglądało jak kiedyś, już nie starczyło.

— Nie oczekujemy od pana utrzymania ogrodu zoologicznego za pieniądze pozyskane z zewnątrz — powiedzieli mu zwierzchnicy. — Zoo to komercyjne przedsięwzięcie i powinno przynosić dochód.

— Zwierzęta powinny pracować, czy jak? — Ostrożnie za żartował Wojkow.

— Zwierzęta… — Odpowiedzieli mu surowo — niech zwierzęta zapracują na swoje utrzymanie. Niech zarobią na siebie.

Aby zebrać fundusze, Wojkow na nowo pobielił wybieg dla niedźwiedzi i kupił dwie nowe importowane atrakcje do parku rozrywek. Niedzielny potok zwiedzających trochę się ożywił, ale nie na długo. Wojkow siedział w swoim gabinecie, łamiąc sobie głowę nad nierozwiązywalnym problemem i powoli uzmysławiał sobie racje teścia. A kiedy przerywał rozmyślania szedł spacerować alejami zoo. Patrzył, jak w dzieciństwie, na rozpostarte na ziemi bezsilne łapy, smętne, obwisłe grzywy i ogony i pojmował z bezlitosną wyrazistością: zamknięte zwierzęta nie są w stanie zapracowywać na własne utrzymanie. Nawet kucyk, wożący dzieciaki, chodził po okręgu jak skazaniec z takim ponurym wyrazem pyska, że nawet trzylatka dwa razy się zastanowi zanim wsiądzie do malowanej kolaski…

I oto w te dni, pełne zwątpienia i żalu, na szarym horyzoncie życia Wojkowa pojawili się Wadik i Denis.

Zadzwonili do sekretariatu. Umówili się na spotkanie — obaj absolwenci wydziału biologicznego. Wojkow zdziwił się. Załatwiać sobie pracę? Gdzie? Po pierwsze — nie ma odpowiednich wakatów, po drugie — w jakim celu dwóch młodych ludzi stara się o posadę za mizerne wynagrodzenie?

Przybyli zgodnie z zapowiedzą. Wadik był delikatny, jasnowłosy, sweter leżał na nim elegancko jak smoking; Denis był tępawy, z lekka się jąkał, a garnitur z krawatem, założony specjalnie na tę okazję, stroszył się na nim, krępując ruchy.

Rozmowa długo nie kleiła się. Młodzieńcy, zacinając się mówili o sobie: że niby to ukończyli fakultet biologiczny, ale aspirantami nie zostali — „Wie pan, jak to bywa…”. W Wojkowowie narastało rozdrażnienie i, powołując się na deficyt dyrektorskiego czasu, chciał już wystawić obu za drzwi. Jakby uprzedzając jego zamiar, Wadik wyciągnął i położył na biurku list polecający, a dokładniej notatkę od dobrego znajomego Wojkowa, doktora nauk, członka akademii. Ten proponował, żeby uważnie wysłuchać tego, co mają do powiedzenia, ponieważ oni, chociaż młodzi, to jednak rokują na przyszłość, to bardzo perspektywiczne badania naukowe i tak dalej…

Wojkow zmarszczył brwi. Może wreszcie nadszedł czas, aby przejść do sedna sprawy?

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Zoo»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Zoo» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Marina Diaczenko - Tron
Marina Diaczenko
Marina Diaczenko - Rytuał
Marina Diaczenko
Marina Diaczenko - Ostatni Don Kichot
Marina Diaczenko
Marina Dyachenko - The Scar
Marina Dyachenko
Marina Diaczenko - Miedziany Król
Marina Diaczenko
Marina Diaczenko - Następca
Marina Diaczenko
Marina Diaczenko - Awanturnik
Marina Diaczenko
Marina Diaczenko - Szrama
Marina Diaczenko
Marina Diaczenko - Dzika energia
Marina Diaczenko
Marina Diaczenko - Odźwierny
Marina Diaczenko
libcat.ru: книга без обложки
Marina i Siergiej Diaczenko
libcat.ru: книга без обложки
Marina i Siergiej Diaczenko
Отзывы о книге «Zoo»

Обсуждение, отзывы о книге «Zoo» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x