Długo musiał krążyć, zanim znalazł Sol. Usłyszał w końcu jej miły głos, a zaraz potem ją zobaczył.
Klęczała na łące nad brzegiem niewielkiej rzeczki. Rozłożyła przed sobą kawałek płótna i przemawiała do kota, który usadowił się naprzeciwko.
Na płótnie, które, jak Johan rozumiał, było poprzednio węzełkiem, leżała cała masa niezwykłych rzeczy, ułożonych w jakiś wzór.
Serce zabiło mu mocniej. Nie było wątpliwości, czym zajmuje się dziewczyna. Czarami!
– Wyjdź, Johanie! Chodź tutaj i zobacz, co robię!
Zawstydzony wyszedł zza krzaków i zbliżył się do niej.
Dzień był prześliczny. Łąkę otaczały krzewy dzikiej róży, które właśnie zakwitły, pełno było jaskrów i niebiesko kwitnącego leśnego geranium.
Dla wychowanego w ascezie Johana dziewczynka była jak zjawisko. Te rumiane policzki, łagodnie wygięte usta i niezwykłe oczy! Nie potrafił określić, czy były żółte, czy zielone, tak często zmieniały kolor. Twarz miała obramowaną ciemnymi, niemal czarnymi lokami, które spływały w dół aż na białą bluzkę. Jak na czternastolatkę kształty miała już bardzo dobrze rozwinięte. Oczy Johana piekły i swędziały od czegoś, co mogło być łzami. On jednak nie pamiętał, czym były łzy.
Kot popatrzył na niego obojętnie zielonymi oczami i odwrócił łepek.
– Zobacz, Johanie, co zrobiłam – powiedziała Sol z ufnością, od której poczuł nagły skurcz w żołądku. Zaklęłam szczęście dla ciebie, tak abyś był zdrowy i nic cię już nie bolało. To powinno pomóc. Ale twoja dusza jest pełna rozterek i niedługo twój niepokój będzie jeszcze większy.
– Nie chcę wiedzieć, co mnie czeka w przyszłości – powiedział szybko.
Cóż to za wymysł! I tym właśnie chciała go skusić!
Sol zebrała zaraz swoje przedziwne, zasuszone skarby, tak stare, że trudno było stwierdzić, czym naprawdę były.
– Wybacz, byłam tylko ciekawa ciebie i twojej przyszłości – mruknęła. – Może lepiej jednak będzie nie wiedzieć zbyt dużo. Jest pewien znak, który mi się nie podoba… A tak dobrze ci życzę.
– Bardzo miło z twojej strony, że tak się o mnie troszczysz – powiedział, nie mogąc oderwać od niej wzroku. – Nie powinnaś jednak zajmować się takimi rzeczami.
– Przecież to nic nie jest, to tylko zabawa. No, muszę już iść. Idę do mego brata, barona, z wiadomością od Silje. Nie wolno już nam nazywać panny Charlotty panną – roześmiała się. – Ona jest przecież matką Daga, wiesz o tym pewnie?
Tak. Johan wiedział o tym od kościelnego. Grzech, wszędzie grzech! mówił ten nieprzyjemny człowieczek o świecących, uszczęśliwionych oczach, przesuwając językiem, przypominającym język węża, po cienkich wargach.
Nagle Johan zadrżał. Przecież kościelny był jego wspólnikiem, praworządnym człowiekiem, musi więc okazać mu wyrozumiałość.
Dziewczynka pomachała mu i odbiegła lekko jak tancerka, a kot skakał za nią. Wszystkie zawiłe pytania, które sformułował w myślach, skryły się gdzieś w zakątku mózgu, bezsilne i bezużyteczne.
Zanim wyruszył w powrotną drogę do Lipowej Alei, postał chwilę, a potem zamyślony wyjął ze swego tajemnego schowka papiery i kawałek węgla. Wszystko, na co zgodnie z zaleceniami głównego sędziego miał zdobyć odpowiedź, zostało dokładnie zanotowane. Pytań było wiele – niezwykle wymyślne, wyraźnie ponumerowane. Przeczytał punkty, na które należało znaleźć odpowiedź. Tak, teraz już wiedział, jak odpowiedzieć na najważniejsze pytania.
Czy istnieją oznaki, że są uprawiane czary?
Tu trzeba napisać wyraźnie „tak”, a w każdym razie na arkuszu dziewczyny. Każde z nich miało oddzielny papier, jako że była duża różnica pomiędzy wiedźmą a czarownikiem lub mistrzem czarownic.
Przez chwilę Johan rozmyślał o zaufaniu, jakim go obdarzono, a serce rosło mu z dumy niemal do bólu.
Podniósł węgielek.
Opuścił go.
Do licha, zapomniał o dowodzie, który musi przedłożyć przed sądem. Coś, nie wiadomo co, skierowało jego myśli na inny tor. Przecież łatwo mógł wetknąć jedną z tych dziwnych rzeczy do kieszeni! Choć nie wiedział, co to było, pewien był, że dziewczynka miała najstraszliwsze akcesoria. Takie jak skrzydła nietoperza, palce zgładzonych przestępców, kostki noworodków, zasuszone ropuchy i inne podobne okropności. Zmarnował szansę, która być może nigdy się nie powtórzy!
Chyba najlepiej będzie, jeśli zaczeka z odpowiedzią na to pytanie.
Wsunął papiery z powrotem do woreczka i szybkimi, zadziwiająco lekkimi krokami ruszył w stronę domu.
Sol biegła przez las w stronę Grastensholm. Myśli jej szybowały, tak jak to potrafią tylko myśli szczęśliwego podlotka.
Znalazła się na otwartej przestrzeni. Szła wzdłuż płotu okalającego wybieg dla koni. Zawsze zachwycały ją rosnące tu brzozy. Stały z dala od siebie, wysokie i proste, pokryte teraz przejrzystym jasnozielonym listowiem. Na ich białych pniach gdzieniegdzie widniały czarne plamy. Przychodzili tu zwykle na wiosnę, by zbierać przylaszczki i zawilce. Łąka pokryta była wtedy niebieskim lub białym dywanem kwiecia; Sol kochała ten widok. Wydawało się jej, że między brzozami słyszy głosy rodzeństwa, okrzyki radości, gdy któreś znalazło wyjątkowo piękną kępkę kwiatów.
Teraz rosła tu tylko rzadka trawa, a po łące dudniły kopyta ogiera.
Koń był piękny, czerwonobrązowy ze złocistą, rozwianą grzywą i lekko, z wdziękiem, uniesionym ogonem. Sol starała się biec z nim na wyścigi i właściwie zadowolona była, że oddzielał ich od siebie płot.
Ogier zarżał triumfująco. Sol zobaczyła teraz, dokąd zmierzał.
Nowy parobek wszedł na wybieg dla koni, prowadząc klacz. Nowy parobek! Naprawdę miała szczęście!
Sol wspięła się na ogrodzenie.
– Hej! – zawołała.
Klaus odwrócił głowę i zaczerwienił się jak burak.
– Panienko… najlepiej, jak stąd pójdziecie. I to zaraz!
– Czy tu jest niebezpiecznie? Tak siedzieć?
– Nie, nie ma niebezpieczeństwa, ale… Pospieszcie się! Idźcie już!
Sol nie poruszyła się jednak. Ogier podszedł do klaczy, która starała się wyrwać z uprzęży. Uderzył kopytami w ziemię i zarżał.
Klaus puścił klacz wolno, przelazł przez płot i pomógł Sol zejść na dół.
Jak cudownie było poczuć jego dłonie w pasie! Sol chciała, by ten moment trwał wiecznie.
– Mam polecenie mu pomóc, ale najwyraźniej wcale tego nie potrzebuje – mruknął. – Bardzo proszę, odejdźcie, panienko! Bardzo proszę!
– W czym pomóc?
W następnej chwili odpowiedź była już zbędna. Sol zafascynowana obserwowała spektakl, którego nigdy dotychczas nie widziała. W ich gospodarstwie niewiele było bydła, głównie dlatego, żeby nie ranić Silje, która kochała zwierzęta w tak przedziwny sposób, że nie miała sił się z nimi rozstawać. A kiedy takie rzeczy odbywały się w stajni lub w oborze, dzieci trzymano z daleka.
Gdyby była tu Silje i przyglądała się temu z obcym mężczyzną, umarłaby ze wstydu.
Ale Sol to nie Silje. Cała rozpłynęła się w uśmiechu godnym imienia, które jej nadano.
– Piękne! – powiedziała z powagą. – Wiesz, gdy tak patrzę na nie, ogarnia mnie takie dziwne uczucie. Przechodzą mnie ciarki i łaskocze mnie w brzuchu. Czy ty też to czujesz?
Klaus nie wiedział, gdzie podziać oczy, jednak jego obowiązkiem było pilnowanie zwierząt, ku nim więc odwrócił rozognioną twarz. Stwierdzenie, że widok ten nie robił na nim żadnego wrażenia, byłoby największym kłamstwem świata.
Читать дальше