Rzucił okiem na owce.
One nigdzie nie pójdą.
Gdyby tak pożyczył sobie łódkę, którą mieszkający tu niedaleko chłop wyprawiał się na ryby? Nikt by nawet nie zauważył.
W chwilę potem energicznie wiosłował ku kołyszącej się na wodzie tratwie. Raz po raz pospiesznie spoglądał przez ramię, czy nie zbacza z kursu. W którymś momencie drgnął. Okazało się, że ktoś tam jednak siedzi. W pierwszej chwili doznał głębokiego rozczarowania, lecz zaraz pojął, że coś tu nie jest w porządku. Na tratwie znajdowała się jakaś mała postać, trzymająca się kurczowo obiema rękami burty i wpatrująca się w niego wytrzeszczonymi oczyma.
Pastuszek nie dostrzegał nigdzie żadnych wioseł. Pracował coraz szybciej, jego łódź pruła wodę. Gdy już prawie podpłynął do chłopca, wstał i przeszedł na dziób łodzi, by zapobiec zderzeniu.
Malec na tratwie był mniejszy od pasterza owiec, lecz różnica nie wydawała się duża. Miał ładne, miedzianorude loki i bardzo piękne, trochę przybrudzone ubranie. Na buzi o ślicznych rysach widoczne były ślady łez.
– Jak to dobrze, że do mnie przypłynąłeś – powiedział uprzejmie, choć głos mu drżał. – Bo jestem już trochę głodny i chce mi się pić.
Pastuszek pomógł mu przejść do swojej łodzi, tratwę zaś przymocował linką.
– Miałem kilka kanapek – powiedział nieznajomy chłopiec swoim pięknym językiem. – A kanapki Kolgrima przechowywałem bardzo długo, ale w końcu musiałem zjeść także i je. One mi jednak nie smakowały, bo wiedziałem, że nie są moje.
Oczy znowu napełniły mu się łzami, które pospiesznie wycierał.
– Wybacz mi, ale jestem trochę smutny – powiedział z niepewnym uśmiechem. – Bo Kolgrim zaginął. Wiesz, mieliśmy wypłynąć, żeby zobaczyć tańczące ryby i ja je widziałem, ale Kolgrim już nie zdążył. Zasnąłem, a kiedy się obudziłem, jego nie było. I nie wrócił, choć wołałem i wołałem. Biedny Kolgrim!
Broda mu drżała.
Pastuszek nie wiedział, ani co o tym myśleć, ani co ma powiedzieć. Czuł się taki ubogi i nierozgarnięty wobec tej delikatnej istoty o łagodnym spojrzeniu…
– Dawno to się stało? – zapytał piskliwym głosem.
– Trzy razy była już noc, od kiedy zniknął. Czy myślisz, że on się utopił?
Pastuszek obawiał się, że tak właśnie było, lecz nie miał odwagi powiedzieć tego głośno.
– Nie, ta nic pewnego. Może wyszedł na ląd i łódź odpłynęła od niego?
– Tak myślisz? Bardzo bym chciał, żeby tak się stało!
– Na pewno! Bo przecież byś się obudził, gdyby wypadł za burtę i wzywał pomocy.
– Tak – przyznał mały, wyraźnie pocieszony.
– A jak się nazywasz?
– Mattias. Mattias Meiden. A ty?
Pastuszek się uśmiechnął.
– Prawie tak samo. Mam na imię Mads.
– Ale śmiesznie – ucieszył się Mattias. – O, nareszcie jesteśmy przy brzegu.
Łódź zderzyła się z lądem i obaj stracili równowagę. Znowu wybuchnęli śmiechem.
Kiedy jednak Mattias miał zejść na brzeg, okazało się, że jest zbyt wyczerpany. Po trzech dobach spędzonych na wodzie, bez jedzenia i picia, nogi miał całkiem bezwładne. Umiał jednak dawać sobie radę, tak że dno tratwy było prawie suche, a jego ubranie także nie zostało przemoczone. Inna sprawa, że miał niebywałe szczęście, jeśli chodzi o pogodę. Żadnego deszczu ani wiatru.
– Można by pomyśleć, że miałeś przy sobie anioła stróża – śmiał się Mads. Pomógł pobladłemu chłopcu wyjść na ląd i przyniósł swoje jedzenie. Bardzo niewyszukane, woda ze strumienia i twarda kromka chleba, lecz dla Mattiasa był to królewski posiłek.
– Oczywiście tratwę możesz sobie wziąć – powiedział wielkodusznie. – Kolgrim ją znalazł, więc chyba nie miała właściciela.
Mads nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Ten chłopiec musiał przynosić ze sobą szczęście.
– Ale ona nie ma wioseł – dodał zmartwiony Mattias.
– Co tam wiosła! Mogę wystrugać nowe z dwóch palików.
– A teraz muszę wracać do domu, do mamy – rzekł Mattias, niepewnie spoglądając w głąb lądu. – Ona martwi się pewnie o mnie. I o Kalgrirna. Mam nadzieję, że on wrócił do domu. Tak się boję o jego życie.
– A gdzie mieszkasz?
– W Grastensholm.
Takiej nazwy Mads nigdy nie słyszał.
– Nigdy nie słyszałeś o Grastensholm? – dopytywał się Mattias zdumiony. – Ja myślałem, że Grastensholm znają wszyscy.
– Dryfowałeś stamtąd – pokazał Mads.
– Tak, przez cały czas płynąłem wzdłuż lądu. Więc teraz muszę po prostu iść z powrotem wzdłuż brzegu, trzymając się morza.
Roześmiali się obaj, że to takie proste.
– Odprowadzę cię do głównego traktu.
W połowie drogi spotkali gospodarza, u którego służył Mads, i Mattias musiał powiedzieć, że tratwa to naprawdę podarunek dla Madsa. Dlatego, że go uratował, nie pozwolił dryfować daleko na otwarte morze. Pastuszek był niezwykle wdzięczny za te słowa, bo w przeciwnym razie tratwa pewnie niedługo pozostałaby jego własnością.
Gospodarz drapał się w głowę.
– Grastensholm? Nie, nie znam takiego majątku.
Mattias uważał, że gospodarz i chłopiec posługują się jakimś bardzo dziwnym dialektem. Podziękował uprzejmie za wszelką pomoc i ruszył drogą ku północy.
– Jaki to miły chłopaczek – powiedział gospodarz. – O Boże, czuję się dzisiaj tak jakoś lekko, jakbym spotkał anioła.
Mattias aniołem, oczywiście, nie był, lecz miał w oczach i w uśmiechu coś takiego, co wywierało bardzo dobry wpływ na ludzi. Jak to kiedyś powiedziała Liv: ludzie odzyskiwali przy nim utraconą wiarę w dobro.
Mads jednak nie miał wątpliwości, że spotkał anioła. Pomyśleć tylko, taka tratwa! I przez trzy dni na morzu chłopca nie zaskoczył deszcz ani wiatr!
Mattias nie wiedział przecież, że tratwa była ukradziona. Zresztą prawowity jej właściciel niedawno zmarł, a spadkobiercy kłócili się o nią. Tak więc kradzież dla nikogo nieszczęściem nie była. Raczej skutecznie rozstrzygnęła spadkowe spory.
Mads wysmołował tratwę i przyozdobił najpiękniej jak potrafił, tak że nawet właściciel by jej nie poznał, gdyby żył i gdyby kiedykolwiek dotarł tak daleko na południe do miejsca, gdzie się teraz znalazła.
Tak więc tratwa należała do Madsa. Nie mogło być żadnych wątpliwości.
Mattias czuł zmęczenie w swoich małych nogach. Szedł już przez cały dzień, a nie widział żadnych domów. Jedyne, czym się posilał, to maliny i jeżyny rosnące przy drodze. Znalazł też sobie piękny kij na wypadek, gdyby napotkał jakieś dzikie zwierzę.
Nad wieczorem, w dość akurat tutaj rzadkim lesie, zobaczył poświatę ogniska. Podszedł bliżej i grzecznie poprosił pięciu skupionych wokół ognia mężczyzn, by pozwolili mu przysiąść się na chwilę i trochę ogrzać.
Mężczyźni nie wyglądali zbyt sympatycznie, śmiali się jednak i zgadywali, kim też może być ten mały wędrowiec.
Wyjaśnił uprzejmie, tak jak go uczono, że nazywa się Mattias Meiden i ma osiem lat oraz że jest w drodze do domu, do Grastensholm.
Ci ludzie także nigdy nie słyszeli o takim majątku, lecz mimo to zrobili mu miejsce na pieńku przy ogniu.
Wszyscy byli zarośnięci, obdarci i brudni. Jeden, odrażający jednooki, przysunął się bliżej i pomacał brudnymi paluchami aksamitną kurtkę Mattiasa, po czym gwizdnął cicho.
– Skąd wziąłeś takie ubranie, chłopcze?
– Ona jest moje – odparł Mattias przestraszony. – Rodzice mi je uszyli.
– Ach, tak – rzekł nieznajomy ironicznie. – A kim to w takim razie jest twój tatuś?
Читать дальше