– Woda na niewiele się przydała – uśmiechnął się chłopak.
– To prawda, ale była smaczna – zarechotał stary z wisielczym humorem. – Posiedzisz przy mnie, chłopczyku? Bo widzisz, trochę się boję. Niezbyt gorliwie słuchałem słowa Bożego we właściwym czasie.
– Poradzicie sobie, ojczulku – uspokajał go Vendel.
– A może zostalibyście w wiosce, żeby wyzdrowieć?
– Nie, nie zostawiajcie mnie! Muszę iść z wami!
Vendel pokiwał głową.
– Jutro rano spróbuję znaleźć trochę gotowanego mleka. To pomaga na biegunkę.
Staruszek skrzywił się na samą myśl.
– Z odrobiną wódki – próbował go przekonać Vendel.
Taką propozycję stary kapral skłonny był przyjąć.
– Można mówić co się chce o tych pogańskich zakutych pałach, ale ta ich gorzałka! Na tym się świetnie rozumieją! Trzymaj mnie za rękę, chłopcze!
Vendel siedział przy nim, dopóki stary nie zasnął. Później przycupnął na swoim miejscu w rogu na ławie. Musiał przy tym odsunąć sąsiada, który wyciągnął się, korzystając z nieoczekiwanej dodatkowej przestrzeni.
Corfitz Beck sprawiał wrażenie zamyślonego.
– Powiedz mi, Vendelu, czy jesteś bardzo wierzący?
– Ja? Nie, raczej nie. Chyba tak, jak większość ludzi. Boję się Boga, ale dość często o nim zapominam.
– Kiedy tak się na ciebie patrzy, jak czuwasz przy umierających, można pomyśleć, że Bóg szczególnie łaskawie cię obdarował. Ci biedacy pragną, byś przy nich był.
Vendel długo rozmyślał nad słowami kapitana, ale nie był w stanie doszukać się w sobie cech świętego. Wprost przeciwnie, często napawał się urodą ślicznych rosyjskich dziewcząt, które przechodząc drogą zerkały na jeńców. Krążyły mu wtedy po głowie nieobyczajne myśli. Wykazywał też skłonność do gwałtownej wybuchowości, gdy coś nie układało się podług jego woli. A kiedy jeszcze prowadzili wojnę, często musiał hamować wyrażający brak szacunku śmiech na widok oficerów zbyt serio biorących własną osobę lub popadających w przesadny patos. Nie umiał poważnie traktować nadętej chwały wojennej, wokół widział tylko tragedie, jakie pociągał za sobą przemarsz szwedzkiej armii… Całą duszą buntował się przeciw porannej modlitwie, podczas której proszono Boga o zwycięstwo dla Szwedów. Jak Bóg mógł się mieszać do wojen, które prowadziły między sobą jego dzieci? Czyż nie On stworzył wszystkich ludzi? Czy zatem mógł z zadowoleniem patrzeć, jak jedni mordują drugich? A teraz…
Oby niebiosa mu wybaczyły, ale uważał, że niewola jest sprawiedliwa. Gdyby jakaś obca potęga wdarła się do Szwecji, jej mieszkańcy uczyniliby dokładnie to samo: pojmaliby napastników w niewolę, drwili z nich i szydzili. Nie był w stanie brać udziału w rozmowach wzburzonych oficerów, dyskutujących o okrutnych barbarzyńcach, tak nieludzko traktujących dzielnych, niewinnych Szwedów… Przyznawał, że Kozacy postępowali brutalnie, bardziej okrutnie, niż mógłby sobie wyobrazić… Widział to na własne oczy. Ale mimo wszystko nie był w stanie twierdzić, że prawo jest po stronie Szwedów!
Krótko mówiąc, Vendel nie był urodzonym żołnierzem. Zresztą niewielu potomków Ludzi Lodu rwało się do wojaczki.
Ale podczas gdy jego krewniak Mikael Lind z Ludzi Lodu rozchorował się na duszy z powodu wojny, Vendel nie był aż tak delikatny. Umiał śmiać się z nadętej pompatyczności, z samego siebie i we wszystkim potrafił dostrzec dobrą stronę. Ale też z łatwością ronił łzy. Wychodziło mu to na dobre, gdyż nie tłumił w sobie emocji. Chorzy i umierający dostrzegali jego współczucie, szukali u niego pociechy, a był może i odrobiny radości, która rozjaśniłaby choć na moment ich beznadziejną egzystencję.
Vendel najbardziej przypominał Mattiasa o czystym sercu, ale nie był tak idealnie anielski. Vendel był bardziej otwarty, serdeczny i niestrachliwy.
Corfitz Beck rzecz jasna nie dostrzegał w Vendelu cech Ludzi Lodu. Przyznawał tylko, że chłopiec ma cenne zalety, których nie spotkał u innych.
Vendel doskonale wiedział o przekleństwie ciążącym na rodzie. Wiedział, że przynajmniej jedno dziecko w każdym pokoleniu bywa nim dotknięte bądź też zaliczać się do wybranych. A w jego pokoleniu było ich tylko czworo… Jednak mimo że kapitan Beck twierdził, iż w Vendelu tkwi coś szczególnego, chłopak zdawał sobie sprawę, że to nie on jest dotkniętym.
Tak, był wręcz pewien, że dotyczy to kogoś innego. Ale ani matka, ani babka nie chciały o tym rozmawiać a on sam spotkał pozostałych członków rodu, kiedy jeszcze był zbyt mały, by cokolwiek zapamiętać.
Krążyło mu po głowie odległe wspomnienie, tak mgliste, że niekiedy sądził, iż sam to wszystko wymyślił na podstawie zasłyszanych rozmów na temat przekleństwa. Wtedy, gdy cały ród zebrał się w Norwegii, mógł mieć ze cztery, pięć lat. Niejasno pamiętał, że spotkał kogoś jeszcze mniejszego od siebie i popatrzył w rozjarzone, najbardziej żółte oczy, o jakich nawet mu się nie śniło. Oczy te płonęły z o wiele większą siłą niż oczy dorosłych, którzy mieli podobne spojrzenia. Wiedział, że dorośli nazywali się Villemo, Dominik, Niklas i Ulvhedin; nie tak dawno powiedziała mu to babcia Lena. Nie mógł jednak sobie przypomnieć, kim było dziecko. Mógł wybierać między trojgiem, a wszystkie były młodsze od niego. Ulvhedin miał syna Jona. Wnuk Villemo, syn Tengela Młodego, nazywał się Dan. Alv ożenił się i miał córkę, którą ochrzczono Ingrid po babce Irmelin, matce ojca.
Ale kto z tej trójki? Nigdy później już ich nie widział, bowiem skańska gałąź rodziny żyła w największym oddaleniu od reszty Ludzi Lodu. W związku z owym dzieckiem nie wspomniano o żadnym skandalu ani nie mówiono też o niczym strasznym, w każdym razie do tej pory. Był pewien, że gdyby coś się wydarzyło, usłyszałby o tym. Taką przynajmniej żywił nadzieję.
Tyle czasu już jednak pozostawał poza domem. Ponad dwa lata. Jak długo jeszcze miało tak być? Z każdym dniem coraz bardziej oddalał się od rodzinnych okolic.
Najwidoczniej zapadł już w sen, ciało bowiem zareagowało gwałtownym drgnięciem, gdy Corfitz Beck szepnął:
– Vendelu! Ktoś jest na podwórzu.
Podnieśli się bezszelestnie i na palcach przemknęli do drzwi. Otworzyli je ostrożnie. Na szczęście zupełnie nieoczekiwanie uchyliły się bez najcichszego nawet skrzypnięcia.
Jakaś postać, ubrana w brudnoszarą rubaszkę – rosyjską koszulę z obszytymi wzorzystą krajką kołnierzykiem i rękawami i taką samą taśmą przewiązaną w pasie – klęczała nad jeńcami śpiącymi pod ścianą. Dłonie gorączkowo obmacywały leżących w poszukiwaniu zdobyczy.
Jakby tym biedakom zostało jeszcze coś cennego!
W świetle gwiazd szybko zorientowali się, że złodziejem musi być ktoś ze wsi. Strażnicy nie byli tak nędznie ubrani, ich odzież dobrze chroniła właścicieli przed zimnem. Podbiegli, by przeszkodzić rabusiowi, ale on na ich widok zasłonił twarz rękoma, by nie zostać rozpoznany, i wziął nogi za pas.
Vendel, który nie był pewien, czy złodziejowi udało się coś zabrać, ruszył za nim w pogoń. Ledwie słyszał ostrzegawcze nawoływania kapitana, choć czuł, że Corfitz Beck biegnie za nim. Prawdopodobnie po to, by upewnić się, czy Vendel w nic się nie wplącze.
Tak zresztą właśnie się stało. Krążąc między chałupkami Vendel wpadł prosto w ręce strażnika. Corfitz Beck wyczekująco zatrzymał się o kilka metrów dalej.
– No, już, już – powiedział strażnik mocno trzymając Vendela za ramię. – Zostaw tego biednego chłopa w spokoju.
Читать дальше