Mówiono, że na Ladegaardsoen już go prawie mieli. Ale mimo że obstawili przesmyk armatami i ponad setką ludzi, korzystając z ciemności nocy zdołał zbiec. Przemknął w zupełnej ciszy, tak że nikt go nie zauważył. jedynie w miejscu, gdzie przerwał łańcuch straży, znaleziono zmarłych mężczyzn.
A potem zniknął, jakby go ziemia pochłonęła. Ludzie ostrożnie odetchnęli z ulgą. Być może, być może zniknął na zawsze.
Na skale na Ladegaardsoen znaleziono ślady krwi. Nie był więc zupełnie nietykalny.
Irmelin nie mogła pozbyć się nieprzyjemnego uczucia, że jest obserwowana. Znów spojrzała w okno.
Dojrzała w oddali zarys góry, na której tak lubił siadywać Kolgrim. Spoglądał stamtąd w dół na wioskę i czuł się panem wszystkiego na całej ziemi. Tego jednak Irmelin nie wiedziała, nie znała bowiem brata swego ojca, zmarłego w wieku czternastu lat.
Poczuła się jeszcze bardziej nieswojo, zadrżała. Góra nagle wydała się niezwykle groźna, choć zawsze uważała widok z okna sypialni za szczególnie urzekający. Długo wpatrywała się w czarny wierzchołek, po czym ostentacyjnie odwróciła się tyłem, przytuliła do pleców Niklasa i starała się zasnąć. Po pewnym czasie uczucie zagrożenia ją opuściło
Potwór stał na szczycie góry otoczony czarnym mrokiem nocy i wpatrywał się w dwór, przykuwający jego wzrok. Dawno już go zauważył, przekradał się więc na skraj lasu i obserwował domostwo, nie wiedząc dlaczego. Coś go tam kusiło, ciągnęło, ale ponieważ nie miał duszy, nie mógł pojąć, co to znaczy.
Był jeszcze jeden dwór, niedaleko…
Ale tam przyciąganie nie było tak silne. I jeszcze jeden, po drugiej stronie odpychającego budynku z wysoką wieżą. Nozdrza zadrżały mu z odrazy, kiedy węszył atmosferę wokół wieży. Wieża kończyła się szpicem, skierowanym prosto w niebo, i ten widok przyprawiał go o mdłości… Miało to jakiś związek z dworami, na które patrzył.
Największy, ten, który leżał najbliżej… czy powinien coś z nim zrobić? Zniszczyć, zgładzić wszystkich nędzników, którzy tam mieszkali?
Nie, jeszcze nie. Najpierw musi…
Nie, nie potrafił powiedzieć, co musi.
Dotknął dłonią barku. Krew już zakrzepła, ale rana nadal sprawiała mu ból, tak zresztą jak niezliczone obrażenia na całym ciele.
Musi iść do domu, by je opatrzyć.
Dom…?
Co to jest? On nigdy nie miał domu, tylko miejsce, z którego wyszedł.
Noc miała się ku końcowi. Był zdezorientowany, tak długo już krążył nie wiedząc, czego szuka, a nie miał kogo zapytać. Góra znów przyciągała go do siebie.
Górska dolina? Dlaczego w jego myślach stale pojawiała się górska dolina? Przybył z jednej z nich, odwiedził wiele innych, nigdzie jednak jak dotąd nie poczuł się u siebie.
A może, mima wszystko, musiał powrócić do miejsca, z którego wyszedł? Co robił tu, na nizinach, wśród tego mrowia ludzkiego budzącego jego gniew?
Rany bolały go tak, że otworzył usta w niemym krzyku. Paskudna gorączka trawiła całe ciało i sprawiała, że krew dudniła w żyłach, a wszystkie członki były słabe. musi mieć siłę, musi!
Nigdy jeszcze nie czuł się tak bliski celu jak tutaj, a mimo to coś było nie tak. Nie tu miał dotrzeć, lecz do górskiej doliny.
Tutaj także musiał jednak przybyć. Najpierw?
Na cóż zdało się stanie w tym miejscu? Tracił tylko czas, podczas gdy siły go opuszczały.
W ciągu dnia wokół dworu kręcili się ludzie. On nie lubił ludzi. Wieczorem drzwi zamykano, poprzedniej nocy był na dole i sam to sprawdził. Oczywiście z łatwością mógł zniszczyć zamki, ale skoro nie wiedział, czego ma szukać… Potem przyszliby ludzie i znów musiałby zabijać. A to już go znudziło.
Miał chęć wszystko podpalić, ale coś go przed tym powstrzymywało. Gdzieś w głębi jego kalekiej podświadomości istniało coś, co nim kierowało. Sygnały były jednak tak słabe, że nie mógł pojąć jądra przesłania. Budziło to jego ogromny gniew.
Daleko na wschodzie wstawało wielkie światło. Potwór uniósł górną wargę i zasyczał, patrząc w tamtą stronę. Nie potrzebował światła, równie dobrze widział w ciemnościach.
Posłał ostatnie, wściekłe spojrzenie ku drażniącemu go dworowi i zawrócił. Choć odczuwał ból, szybkimi krokami skierował się znów na północ. Z powrotem wysoko w góry do doliny, z której przyszedł. Może tam wreszcie odnajdzie rozwiązanie swej zagadki? Musi też w spokoju wylizać się z ran, nie będąc ściganym przez ludzi-nędzników.
Jak zwierze, które gdy jest ranne, szuka odosobnienia, tak Potwór zmierzał do ukrytych szczelin w dolinie, skąd pochodził.
– Powąchaj! – nakazała Villemo, głęboko wciągając powietrze. – Czujesz zapach Grastensholm?
– No cóż, przed nami jeszcze kawałek drogi – uśmiechnął się Dominik.
– Podróż minęła nam cudownie, nie uważasz?
– Doskonale! Jesteś wspaniałą towarzyszką podróży.
– I towarzyszką życia – powiedziała, ujmując jego dłoń. Trzymanie się za ręce okazało się dość kłopotliwe, odległość między końmi była zbyt duża, szybko więc puściła męża.
– Dotrzemy na miejsce za godzinę – oświadczył Dominik. – Jak dobrze będzie ujrzeć ich znowu. Upłynęło już sporo lat od chwili, gdy widzieliśmy się ostatni raz.
– To prawda – odparła Villemo, poważniejąc. – Kochana mama i ojciec… Zaczynają się chyba starzeć. Nie chcę, żeby byli starzy, Dominiku! Szkoda, że nie mogliśmy zabrać ze sobą Tengela.
– Był tu przecież dwa lata temu. Sam.
– W naszym chłopcu jest wiele dobra.
Niebo było wysokie, przykrywała je postrzępiona warstwa chmur. Kończyło się lato 1695 roku, w przejrzystym powietrzu czuć już było zbliżającą się jesień.
Minęli stację, w której zmieniano konie. Przed sobą na drodze ujrzeli kilku chłopców rzucających w coś kamieniami.
Jeśli kamienują zwierzę, to ich pozabijam – zdenerwował się Dominik.
Villemo wiedziała, że jego oświadczenia nie należy traktować dosłownie, ale w przypadkach takich jak ten myśleli z mężem podobnie.
Podjechali bliżej.
– Na miłość boską… – wyjąkała Villemo. – Przecież to człowiek!
Tylko ona z tej odległości mogła w żałosnej kupce łachmanów na skraju drogi, wierzgającej nogami i bijącej w powietrzu ramionami, rozpoznać człowieka.
– Co wy wyprawiacie, chłopcy? – krzyknął Dominik.
Połowa wyrostków uciekła. Inni zostali, a jeden z nich odezwał się wyzywająco:
– To zbiegły więzień; na dodatek opętany przez diabła. Mamy prawo, żeby…
– Nikt nie ma prawa rzucać kamieniami w innych.
Villemo już zeskoczyła z konia i podbiegła do ludzkiego strzępka leżącego przy rowie. Dominik udał, że popędza swojego wierzchowca, by natarł na chłopców; rozpierzchli się więc w mgnieniu oka.
– Co z nim?
– Cud, że jeszcze żyje – odpowiedziała Villemo głosem, w którym krył się osobliwy, ale tak dobrze mu znany ton, pojawiający się, gdy chciała ukryć wzruszenie. Zmoczyła chustkę w strumyku i zaczęła przemywać rany powstałe na ciele biedaka od uderzeń kamieniami.
– To jedno z najnieszczęśliwszych ludzkich stworzeń, Dominiku. I takie chcą kamienować! Wiesz, słabo mi się robi na myśl o podłości tego świata!
– Dzieci są takie nierozsądne.
– Nie tylko one.
Dominik zbliżył się do nieszczęśnika wpatrującego się w nich przerażonym, bezdennie smutnym wzrokiem, do tego stopnia pozbawionym nadziei, że serca ścisnęły im się z żalu.
Читать дальше