Mimo woli Gabriel wziął znowu Ulvhedina za rękę. Żeby pokazać, do kogo on przynależy.
– Czy to królowa? – zapytał szeptem.
– Tego nie wiemy – mruknął Ulvhedin w odpowiedzi. – Być może właśnie dzisiejszej nocy poznamy jej historię.
Na te słowa Gabriel zadrżał z lęku, lecz także z niecierpliwego oczekiwania.
Rikard i Tova przyszli wraz z chłopcem, którego nazywano Trond oraz w towarzystwie najpiękniejszego mężczyzny, jakiego Gabriel kiedykolwiek spotkał. Nie był w stanie oderwać oczu od tego zjawiska. Stwierdził, że wszyscy pozostali witają nowo przybyłego z wielkim szacunkiem. I wtedy Gabriel uświadomił sobie, kogo widzi. To musi być Gand, o którym cała rodzina mówi niemal z czcią.
Wszyscy żyjący członkowie Ludzi Lodu byli już na miejscu. Benedikte, Andre i Mali, Rikard i jego córka Tova, Vetle Volden, jego syn, Jonathan, wraz z dziećmi: Finnem, Olem i Gro. Była też córka Vetlego, Mari, z pięciorgiem swoich dzieci, a także druga córka, Karine, czyli matka Gabriela, a ponadto Christa Gard z synem Natanielem oraz Knut Skogsrud z córką Ellen. Razem dwadzieścia dwie osoby. Już dawno ich ród nie był tak liczny. Największą grupę stanowili w nim potomkowie Vetlego.
Razem z nimi przyszło na spotkanie dwanaścioro pomocników: Dida, Wędrowiec, Heike, Villemo, Dominik, Niklas, Tarjei, Trond, Ulvhedin, Ingrid, Linde-Lou i Gand.
Ale tylko Gand wiedział, dokąd idą i kto ich zaprosił do swej siedziby.
Okolica była zupełnie wyjątkowa.
Wszyscy szli w napięciu, lecz tylko nieliczni odczuwali strach.
Gand prowadził ich pośród skrzących się migotliwym blaskiem ciemnych skał. Chłód zniknął razem z mgłą, teraz temperatura była bardzo przyjemna, nad dość monotonnym krajobrazem wciąż trwała ta poświata jak po zachodzie słońca.
Kraina Cieni, przemknęło Gabrielowi przez myśl. Czytał bowiem opowieść Silje o kraju z dziewczęcych wizji. Raz jeszcze spojrzał w stronę szczytów, gdzie nieustannie krążyły te jakieś dziwne stwory. Było dokładnie tak, jak Silje opisała. Demony…?
Czy te skrzydlate stwory w górze to demony? Z tej odległości trudno byłoby cokolwiek powiedzieć.
Usłyszał jakiś daleki grzmot, jakby wybuch potężnego wulkanu albo podziemna eksplozja, która wstrząsnęła górami. Potem ten huk powracał jeszcze wielokrotnie z większym lub mniejszym natężeniem.
Gabriel ukradkiem spoglądał na innych członków rodziny, zastanawiając się, czy oni również zauważyli to zjawisko. Zdaje się, że tak.
Zrobili zaledwie kilka kroków wśród skał, gdy ukazała się przed nimi szeroka brama. Strzegły jej dwa czarne dziobiaste stwory o nogach cienkich jak u pająków.
– Ja je poznaję! – krzyknęła przestraszona Tova. – Tylko kiedy widziałam je pierwszy raz, to siedziały pod napisem: „Brama Pokoju”. Dosyć szczególny napis w takim miejscu, muszę stwierdzić. Ale tutaj też już byłam. To wejście do drugiego świata. Tam jest naprawdę bardzo niebezpiecznie, doświadczyłam tego na własnej skórze!
– Teraz nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa – uspokoił ją Gand. – Vanja również tędy przeszła, kiedy szukała Tamlina w siedzibach Demonów Nocy.
– Ale przecież nie wszędzie są takie bramy z pilnującymi ich potworami – protestowała Tova ze złością.
– Owszem, wszędzie. Ponieważ, jak sama powiedziałaś, są to wejścia do drugiego świata. A poza tym one się między sobą trochę różnią zależnie od okoliczności, w jakich się je pokonuje. Vanja zrobiła to przy wejściu do grot zamieszkanych przez Demony Nocy. Ty szukałaś świata istniejącego równolegle ze światem ludzi. Tu natomiast…
Mari wtrąciła pospiesznie, śmiertelnie przerażona:
– Ale przez cały czas mówimy o sennych marzeniach, prawda?
– Nie gadaj głupstw – ofuknęła ją Tova ostro i Mari wybuchnęła płaczem.
Vetle starał się udobruchać Tovę:
– Widzisz, Mari zawsze bardzo się boi, że ktoś się na nią zdenerwuje, zacznie ją strofować albo będzie miał do niej pretensje. Ona źle reaguje na podniesiony głos. Nie krzycz na nią.
Tova zagryzła wargi, przełknęła nieprzyjazne słowa i starała się, by jej głos brzmiał łagodnie, a wszyscy prócz Mari widzieli, że przychodzi jej to z wielkim trudem.
– Wybacz mi, Mari. Nie chciałam być niegrzeczna. Ale może jednak powinniśmy już iść dalej, Gand? Żeby znowu nie natknąć się na coś nieprzyjemnego.
O Boże, jak trudno wymówić imię Ganda bez skurczu serca!
– Nie, nie, teraz już nic nam nie grozi – uśmiechnął się Gand nieznośnie spokojny i niewzruszony. Dlaczego on nigdy nie reaguje na jej obecność?
I rzeczywiście, było tak, jak powiedział: stwory przy bramie podniosły się z miejsc i łagodnymi, powolnymi ruchami opuściły swoje lśniące miecze. Kłaniały się głęboko przechodzącej przez bramę procesji. Najgłębiej kłaniały się, oczywiście, Gandowi, to widzieli wszyscy.
Gabriel sądził, że przejdą bez przeszkód, ale gdy w bramie stanęła Mari, doszło do krótkiej wymiany zdań. Owe podobne do pająków istoty skrzyżowały miecze i zagrodziły jej drogę. Stwierdziły, że postawa Mari nie jest zadowalająca. Ich głosy brzmiały ostro i skrzekliwie. Mari odnosi się do spotkania negatywnie, nie uważa, że przeżywa coś pięknego i wyjątkowego.
Innymi słowy, Mari utraciła zdolność przeżywania przygody.
Mari znowu zaczęła płakać i tłumaczyła, że dopiero teraz naprawdę rozumie, co to znaczy pochodzić z Ludzi Lodu. Czy nie mogłaby mimo wszystko iść z nimi? Zwracała się z błaganiem przede wszystkim do Ganda.
Dzieci niepokoiły się o matkę i wstawiały się za nią. Najmłodsze bały się głównie tego, że Mari musiałaby wracać sama pustą drogą w gęstej, zimnej mgle. A co by było, gdyby zabłądziła?
Gand spoglądał na nią łagodnie.
– To bardzo źle, Mari, gdy człowiek traci dziecięcą zdolność przeżywania. Byłaś kiedyś łagodną i wrażliwą dziewczyną. Czy postarałaś się tego wyzbyć po to, by łatwiej znosić rozczarowania i ból, jakich człowiek doznaje na zimnym świecie?
– Tak właśnie było – szlochała Mari.
Gand spojrzał na strażników bramy.
– To jedynie zewnętrzny pancerz, pod którym kryje się głęboka wrażliwość i niepewność. Uważam, że Mari właśnie teraz odsłoniła przed nami swoją prawdziwą naturę. Przepuśćcie ją!
Miecze uniosły się w górę. Mari otarła oczy i pociągając nosem ukłoniła się strażnikom z wdzięcznością.
Wszyscy znaleźli się teraz w „drugim świecie”.
– Krajobraz nie jest ten sam – powiedziała Tova zdziwiona. – Przedtem rozciągała się tu rozległa dolina. A wszystko, co było dalej, przesłaniała mgła. We mgle zaś czaił się szary ludek.
– Szarego ludku teraz nie ma – wyjaśnił Gand. – I wcale też nie znajdujemy się w miejscu, które widziałaś przedtem.
Tym razem szli przez górzystą okolicę, rozległą, zdawało się – nieskończoną. Długo wędrowali drogą wijącą się niebezpiecznie wąskimi zakosami, karawana istot żywych i zmarłych dawno temu, choć wszyscy zdawali się być sobie równi. Z wyjątkiem może dwojga, którzy jednak różnili się od reszty: Dida pełna godności i jakby przezroczysta oraz Gand, który kroczył na czele i prowadził wszystkich.
Szli w milczeniu, z coraz większą, ale skrywaną ciekawością, aż dotarli do pięknej doliny. Przez cały czas słyszeli jakieś stłumione dudnienie, coraz silniejsze i coraz bliższe. Za każdym razem, gdy się rozlegało, niebo rozjaśniało się płomiennie, jakby gdzieś daleko wybuchał wulkan.
Zatrzymali się.
Pośrodku doliny sterczała w ziemi połyskliwa skała, wysoka, w kształcie stożka, jakby wypchnięta z wnętrza ziemi przez jakiś potężny wstrząs tektoniczny.
Читать дальше