– Ja? To ja będę miał za opiekunkę samą Didę?
– Jak widzisz – uśmiechnęła się z ciepłym błyskiem w oczach. – Ale prawdę powiedziawszy dzieje się tak nie dlatego, że to akurat ty będziesz najbardziej narażony w starciu z Tengelem Złym. Wprost przeciwnie, on nawet niewiele wie o tobie. Nie, powód jest taki, że ja znajdę się tam, gdzie będzie najgoręcej. Dlatego mogę mieć jedynie takiego podopiecznego, który nie będzie mi sprawiał zbyt wielu kłopotów. Tak jak Wędrowiec, który opiekuje się Vetlem. Bo Vetle też nie będzie specjalnie narażony.
– Rozumiem – uśmiechnął się Knut skrępowany. – Mimo to jestem ci głęboko wdzięczny.
Do rozmowy wtrąciła się Villemo:
– Chciałabym dodać, że ani Sol, ani Tengel Dobry w ogóle nie mają żadnych podopiecznych. Ani Shira, ani Mar. Bo oni po prostu nie mogą nawet na chwilę odwracać uwagi od najważniejszego!
Wtedy wszyscy troje żyjący uświadomili sobie powagę sytuacji.
Knut i Ellen przygotowali się do drogi.
– Oni… chyba wrócą? – spytała matka Ellen ze strachem, bo ona również bardzo dobrze wiedziała, na co się zanosi. Z czasem nauczyła się akceptować niezwykłe dziedzictwo ciążące nad rodziną męża.
– Oczywiście, że wrócą – odparła Dida w tym swoim staroświeckim języku. Przyglądała się uważnie pani Skogsrud. – Ty natomiast powinnaś się teraz położyć. Kiedy się obudzisz, oni będą już z powrotem.
– Dobrze – powiedziała matka Ellen i posłusznie wyszła do sypialni.
– Ona nie będzie nic z tego pamiętać – wyjaśniła Villemo. – Zaśnie natychmiast, gdy tylko przyłoży głowę do poduszki.
– Czy my wybieramy się daleko? – spytał Knut.
– I tak, i nie. Ale ubierzcie się ciepło. Wiosenna noc jest chłodna.
– Czy Nataniel… też tam będzie? – szepnęła Ellen.
– Oczywiście! I na pewno bardzo się ucieszy, widząc ciebie. Ale wy dwoje musicie być bardzo ostrożni. Złe nie śpi.
– Tak, wiem – szepnęła znowu Ellen.
– No to chodź z nami!
Bez słowa ruszyli w drogę.
Jako ostatnia została zabrana Karine i jej mały synek Gabriel. W całej grupie zresztą Karine była chyba osobą najmniej znaczącą, Gabriel natomiast został wezwany po to, by mógł być obserwatorem dramatu, który miał się rozegrać po zakończeniu nocnego spotkania. Chłopiec jednak niewiele o tym wszystkim wiedział. Dwunastolatek już się ułożył do snu, gdy Karine przyszła go obudzić. Podobnie jak wszyscy zaproszeni na spotkanie, natychmiast zerwał się całkiem przytomny i rześki jak przed kolejnym, ciekawym dniem. Zresztą nikt nie czuł się zmęczony, mimo że był już taki późny wieczór. W oczach matki widział egzaltację. Za jej plecami stał jakiś mężczyzna. Gabriel zmrużył oczy, żeby widzieć lepiej. Był to jakiś niebywale wysoki i rosły człowiek. A jak wyglądał! Jak dzikus! Tak strasznie, że Gabriel musiał odwrócić wzrok.
– To Ulvhedin, Gabrielu. Będzie twoim opiekunem także w czasie, który nadejdzie.
Gabriel uznał, że to bardzo wygodne mieć kogoś takiego przy sobie. A poza tym słyszał przecież o Ulvhedinie. Drżącymi wargami uśmiechnął się do niego. Udało mu się jednak wywołać jedynie jakiś grymas, co musiało wyglądać okropnie głupio. Ulvhedin odpowiedział uśmiechem. Choć Gabriel chyba by nie nazwał tego uśmiechu łagodnym… Mama wyjęła najładniejsze i najcieplejsze ubranie chłopca i wtedy zauważył, że drżą jej ręce. Dorośli wyszli z pokoju, a Gabriel był tak zdenerwowany, że włożenie spodni zajęło mu wiele czasu. Może lepiej zostać w domu? Ktoś musi zająć się psem…
Czekali na niego w przedpokoju. Był z nimi jeszcze jeden mężczyzna. Młody blondyn o żółtozielonych oczach. Gabriel ukłonił mu się uprzejmie. Gość przedstawił się, miał na imię Niklas, i wyjaśnił, że będzie się opiekował mamą Gabriela.
To budziło poczucie bezpieczeństwa. Że ktoś zajmie się także mamą. Gabriel rozejrzał się jeszcze za tatą, Joachimem, ale nigdzie go nie zauważył.
Na dworze było chłodno, ale w powietrzu czuło się wszystkie podniecające zapachy wiosny. Dym ognisk, wilgotna ziemia, młoda zieleń. Gabriel rozglądał się z zaciekawieniem. Nie przywykł wychodzić nocą z domu. Ojca naprawdę z nimi nie było, ale Gabriel nie miał odwagi o niego pytać. Zresztą sam się chyba domyślał, dlaczego. Tata nie pochodzi przecież z Ludzi Lodu. Tata nazywa się Gard. Wielu z Ludzi Lodu ma krewnych nazwiskiem Gard. Christa, Nataniel, mama Karine, sam Gabriel. A także Christel. Jej mama, Mari, była z Józefem, synem Abla. I to on jest prawdziwym ojcem Christel, chociaż nigdy się o nią nie troszczył.
Wuj Józef jest głupi.
Ulvhedin wziął Gabriela za rękę. Jego dłoń wydawała się chłopcu niebezpieczna. Wielka, niezdarna i dosyć straszna. Nie taka jak ręka taty. Całkiem niepodobna!
Gabriel zapomniał, że jest już dużym chłopcem, który ma dwanaście lat. Skończył dopiero siedem i ma iść do pierwszej klasy. Czy mógłby zabrać ze sobą psa? Nie, psa zabrać nie może. Ale dziwna pogoda! Skąd się wzięła ta mgła, która przesłania bramę i drogę do domu? Jak to dobrze, że mama też tu jest! Gabriel nie sądził, że odważyłby się pójść sam. Z tym duchem, który zmarł dwieście lat temu. Mama nie wyglądała na przestraszoną, chociaż jej duch był tak samo stary. Ale może ona tylko udaje spokój? Ze względu na Gabriela.
Chociaż jeśli chodzi o tego ducha… Dłoń, która trzymała jego rękę, zdawała się bardzo realna. Nie ciepła, co to, to nie, ale silna i kształtna. I w ogóle sprawiała wrażenie żywej!
Co to Ulvhedin powiedział przed chwilą? „Dzisiejszej nocy granica między żywymi i umarłymi przestanie istnieć”.
Gabriel zadrżał. To wszystko brzmiało strasznie. Żeby to tylko nie oznaczało, że on będzie musiał umrzeć! Nie, tego nie chciał… Tylko nie mógł okazać się tchórzem. Nie wolno mu dać poznać, że najbardziej ze wszystkiego chciałby odwrócić się i uciec do domu, ukryć się w ramionach kochanego i bardzo ludzkiego taty.
Gabriel jednak pamiętał, że pochodzi z Ludzi Lodu, i wiedział, że powinien być z tego dumny. Wuj Nataniel wbijał mu to od dzieciństwa do głowy. Wyprostował się. Chwilowa słabość minęła.
Znajdowali się we mgle.
Wszyscy żyjący członkowie Ludzi Lodu znajdowali się teraz w tym niepojętym gęstym tumanie.
Ależ zimna ta mgła! Zdawała się opadać na ziemię igiełkami szronu, choć to, oczywiście, tylko takie wrażenie…
Czy spoza tej mgły nie wyłaniają się jakieś twarze? Duże twarze o rozmazanych rysach majaczące w miękkiej, wilgotnej bieli? Niewyraźne twarze wypływające z wirującego wolno tumanu i zaraz potem ginące w kłębowisku obłoków. Na ich miejsce natychmiast pojawiały się nowe.
Groźne, ponure oblicza.
Na drodze żwir już nie chrzęścił pod stopami. Może zabłądzili?
Nie. Pobocza tutaj były porośnięte trawą.
Gabriel próbował patrzeć w dół, ale gęsta mgła sprawiała, że nie widział nawet własnych kolan.
Dokąd zmierzają?
I gdzie się znajdują? Czy Ulvhedin i Niklas są pewni, że idą we właściwym kierunku? Nigdzie przecież nie ma żadnych punktów odniesienia, wszędzie tylko te gęste opary, kapiąca z nich lodowata woda, a wszystko wirujące powoli w jakimś niesamowitym tańcu.
A jeżeli zabłądzili? I dotarli do jakiegoś okropnego miejsca, które może się pojawić jedynie w czyjejś chorej wyobraźni?
Poszukał ręki matki. Nie robił tego już od dawna, był przecież prawie dorosły. Dwanaście lat to wiek, który musi budzić respekt.
Читать дальше