Marco niemal od zawsze miał władzę nad światłem, jeszcze od czasu, gdy ledwie potrafił ustać na nogach. Nie na darmo był synem Lucyfera. Uczynił nieznaczny gest dłonią i całą kryptę na moment rozświetliła łuna.
Krótki przebłysk światła wystarczył, by w jednym kącie dostrzegli jakiś przedmiot. Z kształtu przypominał posąg, ale przykrywała go ciemna zasłona. Sander postąpił o krok w tył, poczuł bowiem niezwykłą siłę emanującą od przedmiotu, paraliżująco potężną moc.
– Zamknijcie oczy! Sam wam powiem, kiedy będziecie mogli je otworzyć! – polecił Marco.
Usłuchali. Doszedł ich odgłos jego kroków po ubitej ziemi, kiedy podchodził w róg krypty.
Choć zaciskali powieki najmocniej jak się dało, dostrzegli olśniewająco jasny błysk światła, niby błyskawicę, którą przywołał Marco. Musieli go podtrzymać, bo zatoczył się w tył, ale zaraz znów mocno stanął na nogi, a płomienie światła z sykiem iskrzyły wokół nich. Poczuli się śmiertelnie zmęczeni, jakby zahipnotyzowani, pozbawieni jakiejkolwiek władzy. Obca moc usiłowała wedrzeć się w ich wolę, w duszę i rozum. Benedikte głośno krzyczała, zasłaniając dłońmi uszy i z całych sił zaciskając powieki, by nie dopuścić tego do siebie, ale potem przypomniała sobie o swoim zadaniu i teraz pamiętała już zaklęcie. Samo popłynęło jej przez usta, usłyszała, że Marco chwali ją i dziękuje, mimo że zdawał się całkiem pochłonięty swym zajęciem. Poznała to po jaskrawych wybuchach światła, które raz za razem rozjaśniały pomieszczenie.
Zorientowała się, że Sander leży na podłodze. Ale żył jeszcze, z całych sił broniąc się przed straszliwą mocą, która pragnęła przejąć jego duszę we władanie.
Rozległ się głos Marca. Benedikte odjęła dłonie od uszu, by lepiej słyszeć:
– Ach, tak! – wołał triumfalnie. – Mam cię! A więc to twoje dzieło!
Błyski światła sypiące iskrami ustały.
– Benedikte, nie ustawaj, zaklęcie!
Robiła co mogła. Głośno i wyraźnie wypowiadała dziwne obce wyrazy. Z ust Marca padło jeszcze kilka słów, całkiem niezrozumiałych oprócz dwóch, które powtarzały się w równych odstępach: Tengel Zły.
Wreszcie Marco odetchnął.
– Możesz już przerwać, Benedikte – odezwał się spokojnie.
Ona już o tym wiedziała. Piwnica była wolna od wszelkiego zła, wszystkich ohydnych zapachów i napawających przerażeniem wrażeń.
Sander podniósł się na kolana i zaraz stanął na nogi. Powolutku otwierał oczy. Zaciskał je przedtem tak mocno, że teraz nawet ten drobny ruch sprawił mu ból.
W krypcie było ciemno, ale wystarczył ledwie widoczny gest Marca, by powoli robiło się coraz jaśniej. Zapłonęło łagodne, przytłumione światło.
Sander wpatrywał się w wizerunek bóstwa, widoczny w rogu. Było teraz martwe, lecz rozumieli, że kamienne oczy tętniły kiedyś życiem. Marco je pokonał.
W głosie Sandera zabrzmiało niedowierzanie:
– To wcale nie jest Nerthus! – orzekł. – Ale, na miłość boską, co to takiego jest?
Wpatrywali się w prastary, odpychający posąg z kamienia.
Był dość niezdarnie wyrzeźbiony i naruszony zębem czasu – kiedyś ozdobiano go farbami, teraz już wyblakłymi – ale nadal mogli dostrzec resztki kolorów pod warstwą zakrzepłej krwi, którą oblewano rzeźbę. Oczy jednak było widać wyraźnie, sporządzono je z czerwonych szlachetnych kamieni. Te oczy, kiedy lśniło w nich życie, musiały być doprawdy straszne. Teraz nie były już groźne, ale nieprzyjemnie było na nie patrzeć, spoglądały przenikliwie i złowrogo. Na słabo zaznaczonej szyi figury wisiały drogocenne naszyjniki.
Kamiennemu posągowi brakowało prawej dłoni, natomiast na inne sposoby był szczodrze wyposażony.
– Hermafrodyta? – z niedowierzaniem powiedział Sander. – Takie zjawisko można spotkać tylko u afrykańskich wizerunków bogów. Ale w tym posągu nie ma nic afrykańskiego?
Benedikte doskonale wiedziała, o co mu chodzi. Statua, dobrze ponad metr wysoka, miała zarówno kobiece piersi, i to słusznych rozmiarów, jak i ogromnej wielkości męski członek. Wyglądało to doprawdy groteskowo.
– Na co to komu? – wyrwało jej się naiwnie.
– U plemion afrykańskich po to, by nadać wizerunkowi bóstwa podwójną moc. Ale to tutaj… – Wydawało się, że nagle jakby rozjaśniło mu się w głowie. – Chyba że…
Czekali. Bogowie to była jego dziedzina.
– Widać tu wyraźnie symbole Nerthus – powiedział wreszcie. – Kobiece atrybuty. Płodność. Poza tym wszystko to, do czego doszliśmy do tej pory, kapłan, brakteaty i cała reszta. Ale ta brakująca prawa dłoń… To bezpośrednio wskazuje na bardzo starego skandynawskiego boga Tyra. Jest starszy niż wikińskie wierzenia w Asów, poświęcił swą prawą dłoń, był bogiem wojny, któremu składano ofiary, także wodzie, dokładnie tak jak w przypadku Nenhus. Nie, nie mogę tego pojąć!
Nareszcie głos zabrał Marco:
– Twoja wypowiedź była bardzo pouczająca, Sanderze. Teraz mogę to wszystko poskładać w całość, mogę też wywołać jakieś wizje, wiem przynajmniej, gdzie ich szukać i jak do siebie dopasować. Chodźcie, wyjdźmy z tej piwnicy!
– A posąg bóstwa?
Marco zastanowił się.
– Na razie go tu zostawimy. Nadal jest tak skalany tym, do czego go używano, że nie zabierzemy go ze sobą. Naturalnie zgłosimy, gdzie trzeba, o znalezisku, niech muzea zrobią to, co uważają za najsłuszniejsze.
Sander pokiwał głową i poszli na górę.
Lensman Sveg i Adele niemal już stracili nadzieję, że kiedykolwiek znów ich zobaczą. Opowiadali, że kościół raz po raz jarzył się iście piekielnym blaskiem, sądzili, że nadszedł koniec świata, padli więc na kolana i modlili się o życie swych przyjaciół.
Kiedy upewnili się, że w kościele nie zagraża im już żadne niebezpieczeństwo, z latarnią w dłoniach odważyli się zejść do krypty i na własne oczy zobaczyli owo źródło wszelkiego zła, które nawiedziło Fergeoset. Sprawozdanie o tym, co dokładnie zaszło, odłożyli na później.
Wszyscy razem usiedli w słońcu na łące daleko od kościoła, gaju ofiarnego i nawiedzonego domu. Wsłuchali się w piękny, dźwięczny głoś Marca, głos, którego rozkoszą było słuchać.
– Sander dopomógł mi swoją wiedzą – zaczął łagodnie. – A Benedikte zaklinaniem, które opanowała naprawdę świetnie.
Obydwoje byli ogromnie dumni z pochwały. Adele nadąsała się i starała się zwrócić uwagę na siebie, wyciągając się na trawie w jak najbardziej zmysłowej pozycji.
Marco jednak zdawał się nie zauważać jej manewru.
– Spróbuję przekazać wam teraz to, co wiem, a jeśli któreś z was ma coś do dodania, to proszę, śmiało mi przerywajcie.
Uroczyście pokiwali głowami. Lensman zasiadł w typowo męskiej pozycji: stopy razem, kolana podciągnięte, otoczone ramionami. Brakowało mu tylko źdźbła trawy w zębach. Słuchając uważnie, wpatrywał się w jezioro Nette.
Marco także spoglądał w stronę jeziora, ale oczy utkwione miał w dal, w odległy czas i przestrzeń, gdzie ich wzrok nie sięgał.
– Rozpoczęło się to już dawno, dawno temu – rzekł. – Miałeś rację, Sanderze, tu, na zimnej Północy, znalazła się niewielka grupa Teutonów. Przynieśli ze sobą swą religię, między innymi kult Nenhus, bogini płodności. Niewielki odłam tego ludu wymarł, reszta wtopiła się w tutejszą ludność. Musicie pamiętać, że kiedyś było to bardzo ważne miejsce dla wędrowców, prowadziła tędy droga łącząca północ z południem, miejsce przeprawy promowej.
Читать дальше