Popatrzyła na niego niemal w uniesieniu.
– Tak, Christofferze, dziękuję ci za te słowa! I za te które powiedziałeś wcześniej, o przyszłości. Czy mam je rozumieć jako…?
– Oświadczyny? Tak, tak właśnie myślę.
– Ach, Christofferze – szepnęła, ściskając go za rękę. – Kocham cię, wiesz, jak bardzo cię kocham!
Nie zdążył odpowiedzieć, bo zjawił się kelner. Czekali aż skończy ich obsługiwać i odejdzie.
Lise – Merete pochyliła się do przodu.
– O czym myślisz? Wydajesz się taki szczęśliwy.
Christoffer wziął do ręki sztućce.
– Myślałem o tym, jak świetnie udała mi się operacja tej biednej dziewczyny z leśnych pustkowi.
Dłoń Lise – Merete zatrzymała się w pół ruchu, ale zaraz znów zabrała się za dzielenie mięsa. Powiedziała lekko:
– Wydawało mi się, że dopiero co twierdziłeś, że twoje myśli zawsze będą tylko przy mnie.
Potraktował to jako żart. Zaśmiał się perliście.
– Bo tak też jest. To były tylko przechwałki.
Lise – Merete zrobiła się jednak niezwykle milcząca. Gdy Christoffer podniósł wzrok, spostrzegł, że wokół jej ust rysuje się wyraz napięcia, ale nie przerywała jedzenia wpatrzona w stół.
Chwilę jedli w milczeniu, a potem Lise – Merete rzekła:
– Ona była przerażająco chuda. Jak trup.
– Kto taki?
– Twoja komornica. Ona musi być o wiele starsza od ciebie.
– Aha, mówisz o Marit z Grodziska – odparł Christoffer ze spokojem, starając się stłumić uczucie irytacji. – Owszem, ona ma dwadzieścia dziewięć lat, sprawdzałem to w karcie. I najwidoczniej w całym życiu nie przeżyła jednego szczęśliwego dnia.
– Tak dokładnie orientujesz się w wieku swoich pacjentów?
– To konieczne. Muszę wiedzieć, na ile są odporni. A Marit z Grodziska wygląda na o wiele starszą, niż jest w rzeczywistości.
Nie było to do końca prawdą, lecz intuicyjnie wyczuwał, jaka odpowiedź uspokoi i zadowoli Lise – Merete.
Mój Boże, pomyślał. Chyba nie będę zmuszony do kłamstw, wtedy wszystko legnie w gruzach. Muszę znaleźć jakiś sposób na uwolnienie się od tej ciągłej nieuzasadnionej…
Pierwszy raz świadomie nazwał rzecz po imieniu: od tej nieuzasadnionej zazdrości.
Nazajutrz poranny obchód nie należał do jego obowiązków, ale mimo to poświęcił chwilę, by zajrzeć do Marit z Grodziska. Po wizycie odczuwał coś na kształt wyrzutów sumienia. Nie mógł pojąć, skąd się one biorą, lecz gdyby się dłużej nad tym zastanowił, doszedłby do wniosku, że wypływają ze strachu przed reakcją Lise – Merete.
Do takich wniosków jednak Christofferowi było daleko. Sądził raczej, że sumienie nie daje mu spokoju, bo nie chce, by inni pacjenci uznali, że faworyzuje Marit. A wcale przecież tak nie było, on po prostu się o nią niepokoił, czuł się za nią odpowiedzialny w całkiem inny sposób niż za pozostałych.
Poranek rozpoczął się dla Marit od wstrząsu. Parawan zniknął, zewsząd padały na nią pytające, wyczekujące spojrzenia. Ale jak miała na nie odpowiedzieć? Przez ostatnie lata prawie w ogóle nie rozmawiała z ludźmi. Kiedy ktoś się do niej odzywał, prędko zasłaniała twarz ręką, a w odpowiedzi mamrotała coś niezrozumiałego.
A teraz zetknęła się z gromadką wyczekujących kobiet. I żadna z nich niczego nie mówiła.
Zwróciła wzrok ku oknu. Na parapecie w doniczce rósł kwiat, nigdy jeszcze nie widziała równie pięknej rośliny. Kwiat był czerwonożółty, nakrapiany ciemniejszymi plamkami, miał niezwykły, jak gdyby spłaszczony kształt. Przypominał delikatne kwiatki, które czasami znajdowała na bagnach, choć był o wiele od nich większy. Przez szybę zaglądała maleńka sikorka.
Na tabaczkowej ścianie wisiała szafka z rozmaitymi buteleczkami i słoiczkami, oznakowanymi etykietkami. Na pewno lekarstwa.
Ona sama leżała na żelaznym łóżku, poczuła to, kiedy ręką dotknęła krawędzi. To bardzo dziwne, nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszała.
Nagle odezwała się do niej jedna z kobiet, Marit drgnęła przerażona. „Jak masz na imię?”, spytała. Powinna odpowiedzieć, ale jak to możliwe, gdy gardło miała zasznurowane, głos nie chciał jej słuchać, a ona sama pragnęła zapaść się pad ziemię?
Nie, nie wolno zasłaniać twarzy rękoma! Musisz, musisz teraz odpowiedzieć, nie ośmieszaj się, Marit, powtarzała sobie w duchu.
Wystraszona do szaleństwa odwróciła głowę w stronę sąsiedniego łóżka.
Po obchodzie przyszedł doktor Volden.
Na jego widok wychudzone oblicze Marit rozjaśniło się, a na policzkach wykwitły nieśmiałe czerwone plamki, przypominające rumieńce. Jakie to dziwne, pomyślał Christoffer, można by przypuszczać, że w jej ciele nie pozostała już ani jedna kropelka krwi.
Pielęgniarka poinformowała go wcześniej, że Marit miewa się całkiem nieźle. Oczywiście jest katastrofalnie niedożywiona, a fakt, że nie wolno jej przyjmować pokarmów, jeszcze pogarsza sprawę. Podskoczyła jej też temperatura.
To normalne, odparł Christoffer, po tak poważnej operacji zawsze rośnie gorączka.
Ale prawdę powiedziawszy, ta informacja go zmartwiła.
Przysiadł na brzegu łóżka Marit. Parawan usunięto, a pacjentki urwały przyciszone rozmowy, by lepiej słyszeć. Nie mógł temu zaradzić; uznał, że mimo to musi porozmawiać z Marit, która wydawała się zupełnie sama na świecie.
– Widzę, że idzie ku lepszemu – zagadnął najbardziej optymistycznym ze wszystkich swych lekarskich tonów i sam się tego zawstydził. Ale Marit rozpromieniła się jeszcze bardziej.
Była przeraźliwie chuda, a mimo to jej twarz miała w sobie coś pociągającego. Kręcone włosy wydawały się zaniedbane, ale siostra obiecała doprowadzić je do porządku, jak tylko Marit będzie miała dość sił. Ramiona, cieniutkie jak patyki, bezwładnie spoczywały na kołdrze. Oczy miała przygasłe, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób promienne.
– Tak, Marit, udało nam się przejść pierwszy etap – powiedział. – Ale chciałbym wiedzieć, co masz zamiar robić, gdy opuścisz szpital. Zrozumiałem, że zamierzasz się przeprowadzić. Twoje rzeczy są tu w szpitalu. Dokąd zamyślałaś się udać?
Z innych łóżek dały się słyszeć szepty:
– Nie ma drugiego takiego jak doktor Volden. Pomyśleć tylko, jak troszczy się o swoich pacjentów!
– Tak, mnie pomógł znaleźć opiekę do dzieci…
– Dokąd miałaś zamiar iść? – powtórzył pytanie Christoffer.
– Donikąd – odparła cicho. – Musiałam odejść z domu, nie wolno mi było mieszkać dłużej w Grodzisku. Chciałam prosić sąsiadów o pomoc, bo tak mnie bolało. Musiałam iść do ludzi. Tak się bałam…
– A potem?
Wyglądała jeszcze bardziej żałośnie.
– Ja… nie wiem. Nikt nie napisał z Ameryki. Kiedy jeszcze byłam dzieckiem, często powtarzali, że kiedyś do nich przyjadę, ale widocznie wcale tak nie myśleli.
Marit odwróciła twarz.
Christoffer nie wiedział, co odpowiedzieć.
– A co ty byś najbardziej chciała? Zapomnijmy na chwilę o Ameryce.
Znów popatrzyła na niego.
– Chcę pracować, ale nie wiem gdzie. Niczego nie umiem, nie mam gdzie mieszkać. Boję się pytać, nie potrafię rozmawiać z ludźmi.
– Moim zdaniem rozmawianie idzie ci świetnie.
Ogarnął ją zapał, co w jej stanie nie było szczególnie wskazane.
– Tak, ale tylko z panem, doktorze. Pan jest taki miły.
– Och, nie, nie mów tak – uśmiechnął się Christoffer. Zastanawiał się przez chwilę. – A co byś powiedziała na pracę tu, w szpitalu? Jakieś mieszkanie także bez trudu da się załatwić, o ile zgodzisz się na coś skromnego. Oczywiście praca także nie będzie lekka. Szorowanie podłóg i temu podobne zadania.
Читать дальше