Odpowiedział jej Marcel:
– Wygląda na to, że w jakiejś leśnej osadzie wybuchła awantura. Pijatyka i bójka, zakłuli kogoś nożami. Teraz za nożownikiem, który uciekł w lasy, wysłali obławę. Ale ten przecież nie musi być w tej okolicy, Paul. Puszcza jest rozległa. Dlaczego akurat miałoby się to wydarzyć na szlaku, którym my idziemy? Zresztą tutaj wszędzie takie odludzie, sam widzisz.
– Tak, tak, a poza tym jest za późno na cokolwiek. Musimy ruszać na los szczęścia. Żebyśmy tylko nie wpadli prosto na jakiegoś lensmana, to wszystko pójdzie dobrze. A kiedy już przekroczymy norweską granicę, to nikt nas nie powstrzyma.
Woźnica zawrócił konie i powóz odjechał. Na moment Sagą owładnęło przemożne pragnienie, żeby pobiec za nim, by znaleźć się w bezpiecznym powozie i wrócić do ludzi.
Kiedy kareta zniknęła im z oczu, Saga poczuła się kompletnie opuszczona. Zagubiona, bez możliwości ratunku.
To oczywiście niemądra myśl, lecz las wydał jej się nagle taki pusty, taki rozpaczliwie pusty!
Rozpoczęła się szaleńcza wędrówka przez nieznany bór.
Broni nie mieli żadnej. Wprawdzie Paul niósł spory pistolet, ale nie zabrał amunicji. Marcel natomiast miał nóż o długim ostrzu. To wszystko.
– Czy nie zagrażają nam dzikie zwierzęta? – zapytała Saga.
– Nie, nie sądzę – odparł Marcel. – Jest nas troje. Drapieżniki rzadko atakują grupy ludzi, prawda?
– Masz rację – odpowiedział Paul. – A poza tym niech no nas tylko zaczepią! Zresztą wilki i niedźwiedzie zostały przecież prawie zupełnie wytępione, czyż nie?
– Szczerze mówiąc, nie wiem, jak to jest w tych okolicach – rzekł Marcel z wahaniem. – Myślę, że wiele ich nie zostało, ale pewien nie jestem.
Dla Sagi brzmiało to strasznie, te rozmowy o ewentualnym spotkaniu z dzikimi zwierzętami. Fakt, że ona sama żywiła wielki respekt dla łosi, wcale jej odwagi nie dodawał. Na wszelki wypadek szła w środku pomiędzy dwoma swoimi towarzyszami. Hrabia Paul z wrodzoną arystokratyczną niezależnością objął przewodnictwo a ciągnięcie wózka z bagażem zostawił „włóczykijowi”, jak raz określił Marcela.
Wciąż jeszcze trwał dzień. Ścieżka była stosunkowo szeroka, bez trudu mogli iść blisko siebie i rozmawiać, wędrowali więc w dobrych nastrojach, tak to przynajmniej wyglądało.
Paul opowiadał swoją historię, lecz Saga wciąż nie przestawała myśleć o słowach woźnicy: „On nie jest tym, za kogo się podaje”. Słuchała więc jego opowieści ze sporym sceptycyzmem.
Rodzina hrabiego nie pochodziła ze Szwecji, opowiadał, o czym zresztą mogło też świadczyć jego nazwisko. Nie było zatem Langenfeldtów w spisach heraldycznych. (Nie, no pewnie, że nie, myślała Saga złośliwie.) Ród musiał uciekać ze swojego kraju w czasie wojen napoleońskich i osiedlił się w nieurodzajnej Szwecji.
– Ja objawiałem już od wczesnego dzieciństwa… pewne zdolności – oświadczył Paul w ten właściwy sobie czarujący i na pozór bezpretensjonalny sposób, który jednak Sagi nie był już w stanie zwieść. – Rodzina zatem łożyła znaczne sumy na moje wykształcenie. I teraz jestem, no… czymś w rodzaju ambasadora mojego kraju. Dlatego często wyjeżdżam za granicę. Tak jak teraz.
Kłamiesz, myślała Saga. Nie wiedziała dlaczego, ale była pewna, że przez cały czas w słowach, zachowaniu, w całej osobie Paula jest coś fałszywego, jakieś zakłamanie, czego nie była w stanie zaakceptować. Woźnica też zwrócił jej na to uwagę.
Uwodzicielski, czarujący, beztroski i w gruncie rzeczy skłonny do przesady Paul. Tak, ale pod tą piękną i gładką fasadą czaiło się coś nieprzyjemnego. Coś… niebezpiecznego?
Saga nie wiedziała, dlaczego nagle zadrżała z zimna w środku letniego, ciepłego dnia, idąc za plecami tego mężczyzny.
Jakby czekało ją coś strasznego…
Och, jest po prostu głupia! Nie trzeba przecież od razu puszczać wodzy fantazji tylko dlatego, że idzie się przez mroczny, niesamowity las.
Paul mówił i mówił. O przyjęciach, przepychu i sprawach honoru, o życiu na królewskim dworze, o kobietach, które go nienawidziły, o przygodach; zblazowanym tonem opowiadał o swoich podbojach. Saga i Marcel słuchali w milczeniu.
Momentami Paul przybierał tragiczny ton, skarżył się, ale po chwili znowu uśmiech rozjaśniał mu twarz. Zostałem przeznaczony do czegoś wielkiego, to wszyscy widzą. I dlatego mam przeciwników. Zazdrość, rozumiecie. Niektórym bardzo się nie podoba, że pnę się w górę. Wysoko postawieni panowie nie lubią rywali. Tak więc musiałem zrezygnować z wysokiego stanowiska. Ale co tam…! Paul von Lengenfeldt nie spuszcza nosa na kwintę z takiego powodu! Pracuję w ciszy, rozumiecie. I pewnego pięknego dnia… No dobrze, to nieważne, nie powinienem niczego ujawniać, zanim ten dzień nadejdzie.
– Masz rację – uśmiechnęła się idąca za nim Saga. Kiedy Paul mówił o swojej wielkości, trudno mu się było oprzeć. Można go było podziwiać za samo to, że istnieje, że jest na świecie istota tak doskonała!
Ale jego następne słowa były dla Sagi szokiem. Kiedy coś do niego mówiła, odwrócił się, szedł przez jakiś czas tyłem, patrząc na nią, po czym zawołał:
– Och, Sago, jesteś fantastyczna, jeśli tylko się na chwilę zapomnisz i uśmiechniesz się szczerze. Wtedy człowiek ma ochotę chwycić cię w ramiona i sprawić, byś uśmiechała się tak już zawsze. Widzieć cię radosną i bosko piękną! Tak, bo jesteś piękna, Sago! Żebyś tylko umiała pozbyć się tego smutku!
– To nie moja natura jest taka – odparła Saga. – To żałoba, którą w sobie noszę, i lęk, który mnie nie opuszcza.
– Tak, tak, ale nie mówmy teraz o tym! Czy ty nie rozumiesz, że jesteś tą, której szukam od tysięcy lat? Przez tysiące niespokojnych lat śniłem o tobie, Sago! I w końcu, w końcu cię znajduję!
Wyciągnął ramiona w świadomie teatralnym geście, jakby zamierzał podważyć powagę swoich słów, po czym roześmiał się hałaśliwie.
Saga jednak wiedziała, że mówił serio. Chciał ją mieć, a był mężczyzną, który brał to, czego pragnął.
Nieoczekiwanie Saga pomyślała, że bardzo chętnie zajrzałaby do wielkiej skrzyni Paula. Czuła, że tam kryje się rozwiązanie jego tajemnicy. Jeśli w ogóle miał jakieś tajemnice… Bo to prawda, że był kimś innym, niż mówił, była o tym przekonana. I skąd mógł się wziąć taki fantastyczny mężczyzna? Czyż nie powinien być znany na całym świecie? Mógł stanowić towarzyską sensację, gdziekolwiek się pokazał. Czy ktoś taki powinien wędrować jak zwyczajny śmiertelnik po tych upiornych pustkowiach? To prawda, mówił o wspaniałej przeszłości, a z tym wyglądem mógł osiągnąć wszystko i przeżyć bardzo wiele. Ale Saga sporo wiedziała o szwedzkim dworze królewskim, przez rodzinę Oxenstiernów, i nigdy nie słyszała, żeby mówiono o kimś takim jak on. Ani o hrabim Paulu von Lengenfeldt, ani o żadnym niezwykle przystojnym, ba, olśniewającym mężczyźnie. A przecież by mówiono, gdyby Paul pojawił się na dworze.
Nie był jeszcze stary. Trudno byłoby określić, ile ma lat. W pewnym sensie był bez wieku, prawdopodobnie jednak młodszy od Marcela. Chyba nie miał jeszcze trzydziestki.
Zwalczany? Przez zazdrosnych rywali? Utracił wysoką Pozycję w wyniku intryg, czy coś takiego, nie pamiętała dokładnie, jak to określił.
Saga chciała myśleć o czymś przyjemniejszym.
– Teraz twoja kolej, Marcel!
Ale Paula to nie interesowało. Zatrzymał się.
– Ciii! – szepnął. – Słyszeliście?
Saga i Marcel zaczęli nasłuchiwać. Las nie był już taki gęsty, przeważnie rosły tu wysokie sosny, dumne i proste, otwierał się wspaniały widok – daleko, daleko ponad porośniętą zielonym mchem ziemią.
Читать дальше