A na niej stał wojskowy samochód, pełen żołnierzy w paskudnych okrągłych hełmach.
Czekali na niego.
Próbował zawrócić, ale powstrzymało go groźne wymachiwanie pistoletem maszynowym.
– Chodź tu! – wrzasnął oficer.
Tylko świadomość, że ma już siedemnaście lat i powinien być dzielny, sprawiła, że Jonathan powstrzymał się od płaczu. Wsiadł do samochodu, który natychmiast ruszył.
Dwór. Ulrike.
Nie, nie zniesie tego, woli umrzeć!
Rozważał już, czy wyskoczyć w biegu i zginąć od kul karabinowych, czy też raczej wymyślić coś innego, kiedy zdał sobie sprawę, że samochód wcale nie jedzie w kierunku dworu. Skręcił w całkiem inną drogę, wiodącą do miasteczka.
Wiozą go na śmierć?
Miał wrażenie, że i tak jest w środku martwy. Nie mógł myśleć, zresztą nie chciał, inaczej nie zniósłby tego, co go czeka. Nie może im pokazać, jak bardzo się boi.
Samochód dotarł do miasteczka i zatrzymał się przed budowlą przypominającą ratusz. Jonathana wypchnięto z auta i popędzono schodami w górę.
Stanął przed obliczem komendanta.
Mężczyzna za stołem przyglądał mu się zimnym, rybim wzrokiem.
– Mówisz po niemiecku? – spytał. Jonathan potwierdził. – Na dworze już cię nie chcą, jesteś dla nich bez wartości – oznajmił z pogardą.
Dzięki Bogu, pomyślał Jonathan.
– Zostaniesz teraz przekazany do Sachenhausen – mówił dalej komendant z nie skrywanym triumfem. – Przekonasz się, co znaczy zrezygnować z życia we dworze. Zabrać go!
Dwóch żołnierzy zaprowadziło go do innego samochodu, rozklekotanej ciężarówki. Jonathan usiadł na brudnej platformie pod czujnym okiem strażników z karabinami.
Wszystko mi jedno, pomyślał. To przynajmniej będzie zwykłe więzienie. Nie mam zamiaru przykładać się do realizacji obłędnych idei Hitlera. Nie mam zamiaru płodzić dzieci „czystej rasy”, których nigdy nie zobaczę i które czeka straszliwa przyszłość żołnierzy w elitarnej armii szaleńca.
Tego samego dnia późnym latem 1941 roku Jonathan został odstawiony do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen na północ od Berlina. Ponieważ był młody i silny, natychmiast przydzielono go do ciężkich prac na budowie niedaleko obozu.
Jonathan rzeczywiście był młody, silny, to prawda, kiedy jednak ujrzał swych towarzyszy niedoli, którzy przebywali tu dłużej, przeraził się nie na żarty.
Czy naprawdę nikt tego nie dostrzega? Dlaczego władze nie interweniują, nie sprzeciwiają się takiemu traktowaniu słabych ludzi? Pożywienie było niejadalne i zbyt skąpe, w barakach panoszyły się choroby, na placu budowy starzy, wycieńczeni mężczyźni padali jak muchy. Później zresztą zrozumiał, że nie byli wcale starzy, tylko straszliwie wyniszczeni. Krążyły przerażające plotki o komorach gazowych, ale Jonathan w nie nie wierzył. Tylko dlaczego nikt nie mówi komu trzeba, co tu się dzieje? Władze muszą się o tym dowiedzieć!
Jonathan był aż tak naiwny! Wiele dni upłynęło, zanim pojął, że na wszystko, co ma tu miejsce, władze dają swoje błogosławieństwo.
Szybko się zorientował, że i jemu systematycznie ubywa sił. Przywykł już do dokuczliwego głodu, ale nie mógł pogodzić się z sadyzmem strażników, dręczących więźniów. Jego prześladowano za to, że był młody, przystojny i że tak otwarcie nienawidził metod sprawowania władzy w obozie.
Nie chciał dać się zgnębić, ale pewnego dnia wieczorem, kiedy człowiek, z którym pracował i z którym zdążył się zaprzyjaźnić, zmarł z pobicia, Jonathan nie wytrzymał. Leżał na pryczy i szlochał jak dziecko, nie mogąc dłużej znieść szarpiącej duszę rozpaczy.
Ucichł, słysząc ciężarówki wjeżdżające na teren obozu.
Kolejny transport nieszczęśników.
Po trwających pół godziny krzykach i wrzaskach rozprowadzono po barakach nowych więźniów. Do baraku Jonathana także wepchnięto kogoś, kto miał zająć pryczę zmarłego właśnie przyjaciela.
W miejscu, w którym się znajdowali, było ciemno, światło lampy przy drzwiach do nich nie docierało. Jonathan, śmiertelnie zmęczony, podniósł wzrok na nowo przybyłego, w mroku ledwie dostrzegając zarys jego postaci.
Jonathan poderwał się z pryczy.
– Ależ…
Mężczyzna odwrócił się gwałtownie.
– Kto tak…? – powiedział osobliwym skrzypiącym głosem. – Jonathanie, czy to naprawdę ty?
Do oczu chłopaka napłynęły łzy, ale tym razem były to łzy szczęścia.
Stał przed nim Rune, niezgrabny, kulawy Rune o brzydkich, postrzępionych włosach.
Jego najlepszy przyjaciel w Norwegii.
Rune przysiadł na brzegu pryczy Jonathana. Musieli szeptać, rozmowy po ogłoszeniu ciszy nocnej były niedozwolone.
Jonathan na przemian śmiał się i płakał.
– Nie powinienem się cieszyć, że cię tu widzę – wyjąkał. – Powinienem rozpaczać i kiedy się pozbieram, na pewno tak będzie. Ale w tej chwili tak bardzo, bardzo się cieszę!
– Byłeś samotny? – spytał Rune łagodnie.
– Tak. Dopiero teraz rozumiem, jak bardzo, jak bezdennie byłem samotny. Ale opowiadaj! I ciebie też złapali?
– Tak. Nie sądziłem, że to możliwe, wydawało mi się, że zawsze zdołam się wywinąć, ale… pewnie byłem zbyt odważny.
– Kolejna wyprawa ciężarówką?
– Nie, wtedy zastrzeliliby mnie na miejscu. Nie, poszedłem w Oslo załatwić pewną sprawę do domu, który był pod obserwacją. To wystarczyło.
– Uf – szepnął Jonathan. – Przykro mi, że trafiłeś w takie miejsce. Tu… tu jest strasznie! Nie masz pojęcia, mógłbym ci opowiedzieć o rzeczach, w które byś nie uwierzył. Ale są prawdziwe, każdy najdrobniejszy makabryczny szczegół. Ale powiedz, co słychać w Norwegii. Co tam się dzieje?
– Niedobrze. Żelazna dłoń ścisnęła cały kraj.
– A moja rodzina? Wiesz coś o nich? Karine, co z nią?
Rune uśmiechnął się w ciemności.
– Karine dostała psa i to na jej zranioną duszę podziałało jak najczystszy balsam. A Mari, o ile dobrze wiem, jest w domu u rodziców. Niedawno rozmawiałem z jednym z chłopców, z którymi mieszka Karine. Ma na imię, zdaje się, Joachim.
– Tak. Joachim to dobry chłopak. Chyba się trochę podkochuje w Karine. Ale ona ma dopiero piętnaście lat, pewnie więc nic z tego nie będzie. Szkoda!
– To z pewnością nie wiek jest największym problemem Karine. Ona potrzebuje, by ktoś wymazał bolesne wspomnienia z jej pamięci, i to tak naprawdę, by zepchnięte w podświadomość nie dręczyły jej na różne sposoby.
– Ale mówisz, że pies się przydał?
– O, tak, bardzo!
Ktoś się zbliżał, Rune szybko wsunął się pod koc na swojej pryczy.
Kiedy strażnik ich minął, Jonathan szepnął:
– Rune, nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale tak bezgranicznie tęsknię za rodziną. Tęskniłem za nimi przez każdą sekundę, jaką tu spędziłem, tylko starałem się to od siebie odepchnąć. Ach, Rune, tak bardzo pragnę wrócić do domu!
– Wiem – odparł przyjaciel. Potem nie mieli już odwagi rozmawiać.
Jonathan rozumiał powagę sytuacji. Rune nie powinien się tu znaleźć. Był odmieńcem, zarówno pod względem wyglądu, jak i usposobienia, a do takich w Sachsenhausen odnoszono się nadzwyczaj brutalnie. Nie byli traktowani jak pełnowartościowi ludzie, takich należało się pozbyć, by w „Wielkich Niemczech” pozostała sama tylko czysta nordycka rasa.
Jonathan ukrył twarz w nędznej poduszce i zdławił płacz. Ale tym razem nie nad sobą płakał, lecz nad Runem.
Całą zimę Jonathan i Rune spędzili w Sachsenhausen.
Читать дальше