Belinda zastanawiała się.
– To bardzo ładne, co powiedziałeś o miłości. Ja też myślę, że tak to jest.
Niełatwo było nadążać za jej rozbieganymi myślami, lecz Viljar miał wrażenie, że ją rozumie. I że ona także pojmuje, co starał się jej powiedzieć.
– Dokąd my jedziemy? – zapytała, zmieniając temat.
– Belinda, zabrałem cię ze sobą, bo mam do ciebie zaufanie. Dziś wieczorem weźmiesz udział w naszym tajemnym spotkaniu.
– Z „tamtymi”?
Uśmiechnął się.
– Tak. Właśnie z tamtymi.
Belinda westchnęła, głęboko przejęta.
– Nie będziesz musiał żałować, że mi zaufałeś. Naprawdę, Viljarze – oświadczyła z dziecinną szczerością. Potem chwyciła się siodła i próbowała usiąść wygodniej, bo naprawdę ta wszystko ją okropnie uwierało.
Jechali długo i Belinda nie miała najmniejszego pojęcia dokąd.
Nagle jednak znaleźli się wśród dość gęstej zabudowy, wydawało jej się, że ta jakieś miasta.
– Ale to nie jest Christiania! – zawołała zdumiona.
– Nie. To jest Drammen. A ściślej biorąc Stromso.
– Aha – powiedziała Belinda, choć nie rozumiała z tego nic.
Viljar zatrzymał konia koło jakiegoś domu i pomógł jej zsiąść. Była tak obolała, że aż się zatoczyła. Czuła też, że twarz ma zsiniałą z zimna, a akurat teraz pragnęła wyglądać możliwie jak najładniej.
– Zaraz wejdziemy do środka – powiedział Viljar cicho. – Spotkasz tam kilkoro moich przyjaciół. Ale byłoby najlepiej, gdybyś się nie odzywała.
– Dobrze – zgodziła się. – Ale powiedz mi… Chyba nie zamierzasz zrobić tego, co tylu ludzi robi?
– Czego mianowicie?
– Wyemigrować? Do Ameryki?
Viljar przystanął.
– Dlaczego przyszło ci to do głowy?
– Nie, tylko tak. Bo to zawsze tak jest, ludzie są tajemniczy, nikomu nic nie mówią, a potem nagle donoszą, że wyjeżdżają, że bilety kupione i wszystko już gotowe. Ty tak nie zrobisz?
Wyczuwał lęk w jej głosie.
– Nie, ja tak nie zrobię! Choć muszę przyznać, że kiedyś i o tym myślałem. Ale to było dawno, zanim dorosłem. Chciałem uciec od upiorów w Grastensholm. Potem jednak zrozumiałem, że tylko tam jest moje miejsce. Człowiek nie może uciec od tego, za co odpowiada. A ja odpowiadam i za Grastensholm, i za Lipową Aleję. Nie mógłbym tak strasznie zawieść moich najbliższych. Jestem przecież jedynym dziedzicem.
– Ale się nie ożeniłeś?
– Nie, choć wiem, że powinienem. Po prostu nie miałem na ta czasu. Chodź, musimy iść.
Wprowadził ją do ciemnego korytarza.
– To bardzo dobrze, że nie zamierzasz wyjeżdżać – powiedziała cicho, chyba przez szacunek dla tego obcego miejsca. – Norwegia byłaby pusta bez ciebie.
– Dziękuję ci – odparł z uśmiechem, choć sprawiał wrażenie zakłopotanego. Belinda znowu poczuła znajomy ucisk w gardle. Ten, który się pojawiał, kiedy miała nieczyste sumienie. Znowu zachowała się zbyt szczerze, użyła niewłaściwych słów. Nie ubrała swoich myśli w odpowiednią farmę, jak to zwykle czynią dorośli. Co on sobie o niej pomyśli?
On jednak najwyraźniej zajęty był czym innym. Zatrzymał się przed jakimiś ledwie widocznymi drzwiami.
– Belinda, to z mojej strony wielkie ryzyko, że zabieram cię tu ze sobą. To, co stanowi twoją siłę, twoja szlachetna szczerość i ufność, może stać się przyczyną katastrofy, doprowadzić mnie i moich przyjaciół do upadku. Proszę cię na wszystko: nigdy nikomu o nas nie mów! Zachowaj wyłącznie dla siebie to, co dzisiejszego wieczoru zobaczysz i usłyszysz! W przeciwnym razie wylądujemy w więzieniu, a wtedy już nikomu nie pomożemy.
W więzieniu? Viljar z Ludzi Lodu? Najsympatyczniejszy człowiek na świecie?
– W takim razie ja poszłabym za tobą do więzienia! – zawołała impulsywnie.
Viljar uśmiechnął się.
– Jesteś najbardziej lojalną istotą, jaką znam. Ale pewnie znaleźlibyśmy się w różnych więzieniach, a to by chyba nie było zbyt zabawne. Obiecujesz, że nic nikomu nie powiesz?
Przejęta uścisnęła jego rękę.
– Możesz być pewien – powiedziała konspiracyjnym szeptem.
Weszli do zadymionego pomieszczenia, w którym znajdowały się zniszczone stoły i proste drewniane krzesła. Sala zebrań? Dziesięciu, może jedenastu ludzi zgromadzonych w pokoju, odwróciło się ku drzwiom.
– No, nareszcie! – zawołał młody przystojny mężczyzna o ciemnych, lekko kręconych włosach i z małą bródką. – Spóźniasz się.
– Tak, ponieważ musiałem wyratować z opresji tę panienkę – wytłumaczył Viljar z cierpkim uśmiechem.
Wtedy dopiero zebrani spostrzegli Belindę i zrobiło się zamieszanie.
– Och, Viljar, gdzie znalazłeś tę ślicznotkę?
– Przestańcie! To nie powód do żartów. Wcale nie jest tak, jak wam się zdaje. Belinda została paskudnie potraktowana przez pewnego drania i musiałem się nią zająć, ponieważ naprawdę nie ma nikogo innego. Dziś wieczorem było z nią rzeczywiście kiepsko i nie miała się gdzie podziać. Ale ona nas nie wyda.
Musiała przywitać się ze wszystkimi po kolei, dygała przy tym, a oni uśmiechali się do niej z sympatią. Jakiś barczysty mężczyzna klepnął ją poufale w tyłek, choć nie miał absolutnie nic złego na myśli. Belinda krzyknęła przestraszona i odskoczyła w bok.
Viljar podniósł ostrzegawczo rękę.
– Ona dziś wieczorem omal nie została zgwałcona. Przez jednego z tych, których kochamy najbardziej – wyjaśnił zebranym.
Wtedy ów rosły młody człowiek zaczął ją jak najserdeczniej przepraszać, gładził ją po ręce i prawie miał łzy w oczach.
Wszyscy byli dla niej tacy mili! W końcu jednak musiała usiąść cicho w kąciku, żeby nie przeszkadzać, bo trzeba było dalej prowadzić zebranie.
Belinda słuchała tego, co mówią, z narastającym zdumieniem. I z przerażeniem!
Ten ciemnowłosy młody mężczyzna był przywódcą. Nazywano go Marcus. Większość zebranych nie była tak dobrze ubrana jak Viljar z Ludzi Lodu. Belinda doznała szoku, kiedy uświadomiła sobie, że to muszą być robotnicy, „ta przeklęta hołota”, jak zwykł był ich nazywać jej ojciec. W rodzinnym domu Belindy bowiem rozmawiano o zagrożeniu ze strony niezadowolonych mas, mówiono, że istnieje ryzyko powstania w kraju takiej samej sytuacji jak we Francji po rewolucji, powtarzano, że istnieje poważna groźba, iż ci straszni prostacy staną się zbyt silni, że trzeba ich trzymać krótko, bo w przeciwnym razie państwu grozi katastrofa. Belinda przywykła uważać robotników za swego rodzaju przestępców, gorszych niż grzech pierworodny. Ojciec wspominał też o jakiejś gazecie, wydawanej przez zdrajcę nazwiskiem Marcus Thrane [Marcus Thrane (1817-1890), pierwszy w Norwegii organizator związków robotniczych; domagał się powszechnego prawa głosu i lepszych płac. Za działalność wywrotową skazany na przymusowe roboty (przyp. tłum.).], gazeta miała tytuł „Adres Drameński” i stawała się coraz bardziej radykalna, co musiało oznaczać coś wyjątkowo okropnego. W każdym razie zajmowała się sprawami robotników, rzecz zupełnie niesłychana…
Boże!
Drammen?
Marcus.
Marcus Thrane?
To straszne!
Viljar z Ludzi Lodu? To niemożliwe!
Czy on mógłby…?
Zaczęła się przysłuchiwać temu, co mówią, z większą uwagą, uszy zrobiły jej się płomiennie czerwone i coraz bardziej nabierała pewności, że Viljar jest naprawdę w tę sprawę poważnie zamieszany!
O mój Boże, jakie to straszne! On, pochodzący z takiej dobrej rodziny, dziedzic dwóch wspaniałych dworów, jak on może zadawać się z tymi okropnymi robotnikami, zajmować się ich problemami? Bo tak właśnie robił.
Читать дальше