Elisabet zbyt była zajęta pracą, by się zastanawiać nad słowami.
– Nie stój tu i nie zawracaj głowy byle czym, lepiej byś się zabrał do roboty. Taki silny chłop!
Vemund zmełł w ustach przekleństwo, ale musiał przyznać jej rację. Wtedy Karin go zobaczyła i podbiegła, brodząc po błocie.
– Och, nareszcie ktoś, z kim można porozmawiać – zaszczebiotała. – Elisabet jest taka zajęta. A poza tym była dla mnie naprawdę niemiła. Zachowała się bardzo nieuprzejmie, dałam jej reprymendę, ale zasłużyła sobie. Już jej jednak wybaczyłam. Vemundzie, ja też pomogłam! I ten czarujący doktor powiedział, że jestem bardzo zręczna.
– To znakomicie – mruknął Vemund nieobecny duchem. Zapytał Elisabet, w czym mógłby jej pomóc, ale ona odesłała go do cięższej pracy. Tam przyda się bardziej, uznała.
Skinął głową.
– Tylko uważaj na Karin – upomniał.
– Uważam – zapewniła Elisabet. – Pracujemy razem.
Nieoczekiwanie wtrąciła się Karin.
– Tak, właśnie – oświadczyła. – Pracujemy tu wszyscy troje, Elisabet, doktor i ja.
Vemund i Elisabet wymienili spojrzenia. To była zupełnie nowa Karin, nie wiedzieli, co o tym myśleć.
Vemund poszedł. Elisabet od czasu do czasu podnosiła głowę i widziała go na brzegu rzeki, gdzie wraz z przedstawicielami władz starał się zaprowadzić jakiś porządek na pobojowisku.
Czuła się bezpieczna, kiedy był w pobliżu.
Elisabet zaczynała być zmęczona. Nie wiedziała, ile ran zdążyła opatrzyć. Przybyli ratownicy i zamieszanie zaczynało się uładzać. Powoli dawało się to wszystko opanować.
Pozostawała teraz ogromna praca organizacyjna, trzeba było gdzieś umieścić bezdomnych, nakarmić ich. Elisabet nie była w stanie pojąć, jak można tego dokonać.
Rannych, którym udzielono pomocy, oddawano pod opiekę krewnych albo sąsiadów, dzieci lokowano u bogatszych rodzin, które chciały się nimi zająć. Najczarniej rysowała się przyszłość tych, którzy stracili domy.
O ile można było się zorientować, nikt w katastrofie nie zginął.
Zewsząd słychać było płacz dzieci.
Doktor przeniósł się do innej grupy poszkodowanych, zebranych niżej nad rzeką. To byli ci, którzy wpadli do wody i zostali wydobyci na ląd. Elisabet opatrzyła swoich ostatnich rannych, poprosiła policjantów, żeby znaleźli dla nich jakieś schronienie, i zamierzała pójść do domu. A wtedy wydarzyło się coś, co stało się punktem zwrotnym dla wszystkich w jakikolwiek sposób związanych z zagadką Karin.
Do Elisabet podeszły trzy małe dziewczynki. Zatrzymały się w pewnej odległości, było jednak oczywiste, że mają jej do powiedzenia coś bardzo ważnego.
Były to trzy małe, blade, chudziutkie dziewczynki.
– No, o co chodzi? – zapytała Elisabet przyjaźnie.
– Mama będzie miała dziecko – szepnęła najstarsza o przestraszonych oczach.
– Teraz?
– Tak. Możesz przyjść?
Elisabet rozejrzała się. Taka była zmęczona pracą i tym deszczem. Westchnęła ciężko.
– No dobrze. Gdzie jest mama?
Cieniutkie głosiki pisnęły zdyszane:
– W domu. Tam dalej.
W nie naruszonej części dzielnicy nędzy…
– Panno Karin – zwróciła się do swojej podopiecznej, która szukała schronienia przed deszczem pod dachem. – Czy nie zechciałaby pani pójść ze mną? Będę potrzebować pani pomocy.
– Ten dzień został postawiony na głowie – narzekała Karin. – Nie mogę się w tym wszystkim połapać.
Ale poszła za Elisabet. Już tak wysoko nie podnosiła nóg w błocie. Na cóż by się to zresztą zdało? Spódnicę już i tak miała powalaną gliną niemal do pasa. A jak wyglądała Elisabet, lepiej nie mówić! Szarożółtobrązowa od stóp do głów.
Szły za dziewczynkami przez skupisko nędznych baraczków, w stronę chaty ze starym blatem stołu spełniającym funkcję drzwi. Elisabet weszła do środka, reszta podążyła za nią.
Przyszła dosłownie w ostatniej chwili, do rozwiązania pozostały minuty.
Kobieta leżała na posłaniu zarzuconym najrozmaitszymi szmatami. Przy niej w tym wilgotnym, zapleśniałym i zimnym pomieszczeniu siedziały kolejne trzy dziewczynki, jeszcze mniejsze i chudsze niż tamte.
Elisabet wysłała je wszystkie na dwór albo do sąsiadów, zatrzymała tylko najstarszą, która wyglądała na jakieś dziewięć lat, ale doświadczenie miała jak dwudziestolatka.
– Czy można by tu zapalić jakieś światło? – zapytała Elisabet.
– Ale my nie mamy światła – wyszeptała dziewczynka przerażona. – A ogień na palenisku wygasł.
Elisabet poleciła jej pożyczyć gdzieś żaru. W drzwiach zaczęły się pokazywać głowy ciekawskich sąsiadek. Elisabet zapytała ostro, czy chciałyby pomóc. Zniknęły natychmiast w najwyższym pośpiechu.
Nie wróżyło to nic dobrego…
W końcu mogła się zająć matką dziewczynek.
Była to kompletnie wyczerpana kobieta, przedwcześnie postarzała, pozbawiona jakichkolwiek złudzeń co do swego losu.
Chwyciła Elisabet za ramię i z rozpaczą w oczach błagała:
– Proszę pani, niech pani będzie tak dobra, to musi być chłopiec, to musi być chłopiec! Musi!
– Już chyba za późno, żeby mieć na to wpływ – odparła Elisabet sucho. – To zależało od nasienia twojego męża, a nie od ciebie.
Kobieta sprawiała wrażenie jeszcze bardziej przerażonej.
– Mój mąż… Mój mąż… Jeżeli to znowu będzie dziewczynka, to on zabije i ją, i mnie. I znajdzie sobie inną kobietę.
Więc to męża bały się sąsiadki! Zimny strach przeniknął Elisabet.
– Ale to nie twoja wina – powtarzała z uporem. – A poza tym, czego brakuje dziewczynkom? Dajemy sobie nieźle radę w życiu, prawda? I świat ma z nas pożytek. I z ciebie, i ze mnie, i z panny Karin…
Karin, porażona nędzą tego „domu”, kiwała głową z nerwowym uśmiechem. Najchętniej wróciłaby do siebie, ale sama nie odważyłaby się wyjść na spotkanie temu strasznemu światu. Niecierpliwie czekała, aż Elisabet będzie gotowa.
Dziewczynka wróciła z żarem do paleniska i z tranową lampką. Teraz mogły lepiej się zająć rodzącą.
– Gdzie jest twój mąż? – zapytała Elisabet w spokojniejszym momencie.
– On zaraz wróci… w każdej chwili… O, Najświętszy Ojcze, bądź miłościw dla mnie tym razem! Ja już nie zniosę więcej bicia!
Elisabet widziała ślady razów. Czuła się zupełnie bezradna z żalu i ze złości.
Dziecko przyszło na świat bez przeszkód, matka była tak wycieńczona, że ledwie zdołała wydać z siebie jęk. Elisabet bała się, jak ta udręczona kobieta zniesie poród, ale wszystko potoczyło się gładko.
Malutka, drobna dziewczynka…
– O, nie! – wybuchnęła szlochem matka. – Nie, nie, nie zniosę już więcej! Boże, chcę umrzeć! Ale co się wtedy stanie z dziećmi?
– Poczekaj jeszcze – szepnęła Elisabet. – To jeszcze nie koniec! To są bliźnięta! Tak się zdarza w późniejszym wieku, jak u ciebie… Często na koniec rodzą się bliźnięta!
– Jeszcze gorzej! To jeszcze gorzej – szeptała położnica z płaczem. – Mój mąż zabije oboje. On uważa, że bliźnięta to diabelska sprawka.
Elisabet nie miała czasu odpowiadać.
– Panno Karin, niech pani weźmie tę maleńką dziewczynkę, szybko! Niech ją pani wykąpie, tutaj, w tej wodzie! Tylko niech jej pani nie upuści! Ja nie mam czasu…
Karin odskoczyła w tył.
– Mam to wziąć? Przecież się ubrudzę!
– Proszę ją wziąć, bo jak nie, to umrze z zimna! Niech ją pani wykąpie i zawinie w… No właśnie, w co zawinąć dziecko?
Читать дальше