Margit Sandemo
Dom Upiorów
SAGA O LUDZIACH LODU
Tom XVIII
– Och, Elisabet – wzdychała matka dziewczyny, podając jej stanowczym ruchem białą, upudrowaną perukę. – Fakt, że wolno ci w domu chodzić z gołą głową, to zupełnie inna sprawa. To wina ojca, który zbyt ulega twoim kaprysom. Teraz jednak mamy jechać do Christianii, będziemy bywać w lepszym towarzystwie. Tam nie możesz się tak pokazać. Z naturalnymi włosami, w dodatku nie upudrowanymi! Jak jakaś chłopka!
Elisabet Paladin potrząsnęła głową, a jej orzechowobrązowe loki rozbłysły w blasku słońca kolorem miedzi.
– Nie rozumiem, co jest złego w moich włosach? Nie znoszę tych wstrętnych peruk. Męczą mnie. A czy mama widziała te wszystkie głupie wyfiokowane gęsi w perukach? Drapią się dyskretnie w karki, aż im się te peruki przekrzywiają! Wszy się lęgną pod tym szczelnym paskudztwem.
Tora, matka Elisabet, spoglądała wstrząśnięta na swoją upartą córkę.
– W takim razie niech już będzie bez peruki. Masz dostatecznie gęste włosy, zwłaszcza kiedy się je upnie wysoko. Madam Sorensen przyjdzie tu i zrobi ci ładną fryzurę, ozdobi ją kwiatami, ptasimi piórami i może jeszcze czymś, a wszystko upudrujemy na biało. Też będzie dobrze.
– Nie! – wrzasnęła Elisabet. – Nie znoszę pudru, powiedziałam już!
– Cóż za głupstwa!
Matka sypnęła dziewczynie na głowę całą torebkę pudru i wszystko zniknęło w gęstej białej chmurze.
Elisabet zaniosła się kaszlem, z trudem łapiąc powietrze.
– Nie przesadzaj – powiedziała matka. Kiedy jednak zobaczyła, że oczy córki zrobiły się czerwone i pełne łez i że ona dławi się naprawdę, wpadła w popłoch. Zaczęła machać rękami, żeby rozproszyć chmurę pyłu, potem pobiegła po wodę, ręce jej się trzęsły ze zdenerwowania. Elisabet miała nos zatkany do tego stopnia, że przez dłuższy czas nie była w stanie mówić, co matka wykorzystała, by wygłosić zasadnicze przemówienie na temat, jak okropnie zachowuje się córka i jej ojciec.
– Twój ojciec nie wrócił jeszcze do domu, a powinniśmy przecież wyjeżdżać o czwartej! Co ja mam z wami począć! W taki dzień on tkwi nad rzeką razem z tym okropnym Vemundem Tarkiem i nadzoruje spławianie drewna. Czy wy nigdy nie myślicie o tym, że pochodzicie z arystokratycznego rodu? Jesteście Paladinami, to przecież margrabiowie, a ty pokazujesz się ludziom z nie upudrowanymi włosami, twój ojciec natomiast pomaga flisakom! Czy on naprawdę musi to robić? Czasami tak się za was wstydzę, że jestem bliska szaleństwa!
Sama pani Tora pochodziła z dobrej mieszczańskiej rodziny, ale uważała, że Ulf Paladin stanowił dla niej świetną partię. Była jedyną osobą, która wciąż mówiła o margrabiowskim tytule. Bardzo chciała, by mąż go używał, on zaś w żadnym razie się na to nie godził, zwłaszcza że w Norwegii wszelkie tytuły szlacheckie zostały zniesione. Tora była znakomitą gospodynią Elistrand, czułą i szczerą, cenioną w całej okolicy, ale zarówno Ulf, jak i Elisabet uważali, że niekiedy jest zbyt apodyktyczna.
Był rok 1770 i córka miała wkrótce skończyć dwadzieścia lat. Wszyscy wiedzieli, że pani Tora robi wszystko, by jak najszybciej wydać ją za mąż i że szuka dla niej jak najlepszego kawalera. Dlatego tak bardzo liczyła na tę podróż do Christianii, bo mieli się tam spotykać z najznakomitszymi osobistościami, a przynajmniej widywać takich ludzi.
Elisabet częściowo odzyskała zdolność mówienia.
– Gim jezd Vebudd Talg?
– Co ty bełkoczesz, dziewczyno?
Elisabet wytarła nos.
– Kim jest Vemund Tark?
– Dzikus, jeżeli chcesz znać maje zdanie. Rodzina Tarków ma wspaniałą posiadłość tuż za granicami Christianii, z dala od miejskiego szumu, otoczoną świetnie utrzymanym parkiem. Czarujący ludzie! Gdybym ja miała taki dom, nie chciałabym nawet przez minutę mieszkać gdzie indziej. Ale ich starszy syn, Vemund, upiera się, żeby mieszkać w byle jakiej chatce w należących do posiadłości lasach.
– Tark? Czy to nie do nich należą takie ogromne puszcze?
– Oni mają strasznie dużo wszystkiego, lasy, tartaki, składy drewna i nie wiem co jeszcze. My też moglibyśmy tyle mieć, moglibyśmy być naprawdę bardzo bogaci, gdyby twoja praprababka Liv nie była taka głupia i nie sprzedała tego przedsiębiorstwa handlu drewnem, które odziedziczyła po swoim pierwszym mężu. Wy, Ludzie Lodu, nigdy nie znaliście się na interesach. Spójrz tylko na swego ojca! Jemu wystarcza Elistrand. A przecież moglibyśmy mieć i Grastensholm, i Lipową Aleję, gdyby on nie uważał, że tamte majątki należą do dalekich krewnych w Szwecji, którzy nigdy tu nawet nie zaglądają.
Tęsknym wzrokiem popatrzyła przez okno w stronę znacznie bardziej okazałego Grastensholm.
– Przecież ciocia Ingrid nadal tam mieszka! – zaprotestowała Elisabet, której udało się tymczasem wepchnąć znienawidzoną perukę za skrzynkę na drzewo.
– Ta stara wiedźma – mruknęła Tora pogrążona w swoich myślach.
Była to prawda, Elisabet nie mogła zaprzeczyć.
– I jej syn, wuj Daniel, zamierza się tu osiedlić z rodziną, kiedy przestanie pracować.
– On się tu nigdy nie sprowadzi, zbyt dobrze powodzi mu się w Szwecji – powiedziała matka z uporem. – Grastensholm będzie świeciło pustkami, kiedy Ingrid nie stanie. Jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie. Ona będzie się trzymać życia jak dziadek Ulfa, Ulvhedin.
Elisabet spłoszona popatrzyła w stronę starego dworu. Zdawało jej się, że już słyszy zawodzenie wiatru w pustych pokojach i ruinach wieżyczki. To by było okropne, to się nie może stać, wystarczy już tego, że jacyś obcy dzierżawią Lipową Aleję.
– Wuj Daniel sprowadzi się na pewno. A przynajmniej jego dzieci.
Tora prychnęła lekceważąco.
– Wy, z Ludzi Lodu, nigdy nie trzymaliście się ziemi! Dzięki niech będą Najwyższemu przynajmniej za to, że ty nie jesteś taka jak Ingrid albo Ulvhedin!
– Dotknięta? – uśmiechnęła się Elisabet. – To by mogło być interesujące!
– O, nie, wielkie dzięki! Na razie, Bogu chwała, wygląda na to, że wszystkie te okropieństwa się skończyły. Nie ma nikogo dotkniętego w pokoleniu twojego ojca i w twoim także nie.
– Zapomina mama, że w pokoleniu ojca jeden był. Ten, który miał na imię Mar, tylko my go nigdy nie widzieliśmy. A mała Shira należy przecież do wybranych.
– W to ja nie wierzę – ucięła Tora zdecydowanie. – W tę Syberię i Bóg wie co jeszcze!
– No, ale Shira przecież tu kiedyś przyjechała, gdy mój ojciec był jeszcze chłopcem – upierała się Elisabet. – I przyrodni brat Shiry, Orjan, jeździł później w odwiedziny do niej i Mara na Syberię. – Zamyśliła się. – Ale mama ma rację. W moim pokoleniu nikt nie został obciążony dziedzictwem. Ani ja, ani syn Orjana, ani żadne z dwojga dzieci Daniela. Nikt! Ojciec i ciocia Ingrid uważają, że to zasługa Shiry. Już samo to, że znalazła jasną wodę, wystarczyło, by ród został uwolniony od przekleństwa.
– Daj Boże, żeby tak było – mruknęła Tora. Zdążyła już zapomnieć, że nie wierzy w niesamowitą historię o tajemniczej wędrówce Shiry.
Chociaż często wykrzykiwała różne ochy i achy z powodu, że jej mała rodzina należy do Ludzi Lodu, to ubóstwiała ich, zarówno Ulfa, jak i Elisabet. Nie umiała tylko tego okazywać, bo różniła się od nich charakterem i została zupełnie inaczej wychowana.
Читать дальше