– Czy nie za bardzo oddaliliśmy się teraz od tematu? – spytał łagodnie Pedro. – Przekonajmy się wreszcie, czy Estella odnajdzie swego ojca.
Vesla, romantyczka, zauważyła jeszcze:
– Mnie w każdym razie podoba się, że dane jej było przeżyć choć trochę miłości.
Rozum to szczęście dla zakochanej dziewczyny, dostatecznie mądrej, by go ukryć.
M. W.
Zatoka Biskajska, sierpień, A. D. 1633
Również tutaj, na tym ze wszech miar prostym i brudnym statku, nie możemy być razem. Załoga uważa nas za rodzeństwo, musimy więc zachowywać się tak, jak byśmy rzeczywiście byli bratem i siostrą, chociaż naprawdę nie możemy się już siebie doczekać.
Wiele jednak ze sobą rozmawiamy. Luis opowiada mi o chłodnych zimach w górskiej wiosce, o chorobach, śmierci i nieustającej walce z El Punalem. Consuela wyszła już za mąż, Rosita ma narzeczonego.
Cieszę się w ich imieniu. Luis nie wspomniał, czy z nimi spał, a ja nie chciałam o to pytać. Sama opowiadam mu o życiu w Bayonne.
Oczywiście maluję je nudniejszym, niż było w rzeczywistości.
Układamy również plany na przyszłość, ale Luis wszędzie wtyka politykę, która mnie z kolei nic a nic nie obchodzi. Patrzę tylko na niego z podziwem, gdy mówi o wojnie trwającej już od piętnastu lat gdzieś w jakimś miejscu w Europie, o królach, usuniętych z tronu, o roli, jaką odegrała w tym wszystkim Hiszpania, i o innych sprawach, które nie mają z nami absolutnie żadnego związku. Trzeba oddać mężczyznom honor, że posiadają większą wiedzę. Tę prawdę muszę przyjąć, choć to ja powinnam więcej niż on wiedzieć na temat owej wojny. Przecież mieszkałam we Francji, która jest w nią o wiele bardziej zaangażowana. Mnie jednak takie sprawy najzwyczajniej nudzą.
Ogromnie trudno jest wstrzymywać się z okazywaniem swojej miłości i ukrywać ją. Bardzo uważamy, żeby nikt nie spostrzegł namiętności bijącej nam z oczu.
Na szczęście statek w drodze na zachód zawinął do portu rybackiego, którego nazwy nie zapamiętałam, i miał tam cumować do wieczora, daliśmy więc znać, że chcemy się trochę rozejrzeć po miasteczku.
Niestety, rybacki port okazał się zbyt mały, abyśmy mogli się w nim ukryć, opanowani gorączką poszliśmy więc dalej, wspięliśmy się wysoko na pokryte lasem wzgórze, aż wreszcie znaleźliśmy najzupełniej bezpieczną dolinkę pośród skał i porośniętych drzewami zboczy.
Tam się kochaliśmy, jeszcze zanim zrzuciliśmy z siebie najkonieczniejsze części ubrania, resztę wprost nawzajem z siebie zdarliśmy, a w naszym akcie miłosnym, na który czekaliśmy aż tyle lat, była dzikość.
Później leżeliśmy blisko siebie, szepcząc miłosne słowa, którym towarzyszyły miękkie pieszczoty i czułe pocałunki.
Myślę, że to były najszczęśliwsze chwile mego życia.
Przynajmniej tego dotychczasowego.
Teraz znów jesteśmy na statku i zbliżamy się do Santander. Po jego drugiej stronie leży Santillana del Mar.
Santillana del Mar, sierpień, A. D. 1633
Zeszliśmy na ląd w Santander. Zastanawiałam się, w jaki sposób wyruszymy w dalszą drogę, tymczasem Luis spytał, czy umiem jeździć konno.
„Oczywiście – odpowiedziałam. – Lecz gdzie zdobędziemy damskie siodło?”
„Damskie siodło? – prychnął Luis. – Będziesz musiała siedzieć na zwyczajnym. Tak zresztą dotrzemy na miejsce o wiele szybciej”.
Już miałam powiedzieć, że to nie przystoi, doszłam jednak do wniosku, że lepiej będzie to przemilczeć. El Fuego nigdy nie lubił tych moich wielkopańskich zachcianek, jak je nazywał.
Kupił gdzieś dwa konie (za moje pieniądze) i poczułam, że naprawdę przyjemnie jest siedzieć okrakiem na końskim grzbiecie.
To bardzo inspirujące i muszę przyznać, że przywodzi na myśl właściwe skojarzenia.
Gdy jednak wreszcie dotarliśmy do Santillana del Mar, te części ciała, o których na ogół się nie wspomina, porządnie mnie bolały.
To naprawdę prześliczne miasto, wyraźnie znać jednak było jego upadek. Panowała też niezwykła cisza, jak gdyby ludzie chowali się za oknami, nigdzie nie wystawiano na zewnątrz nawet donic z kwiatami. Taki spokój, taki niezwykły spokój. Wielkie majestatyczne budowle, jak na przykład romański kościół, klasztor z dwunastego wieku oraz kilka szlacheckich dworów, wprost przytłaczały swą wielkością małe domki, w których mieszkali zwyczajni ludzie. Ci, którzy nie mieli odwagi z nich wyjść.
Zatrzymaliśmy się w zajeździe, teraz już jako małżonkowie. El Fuego stał się nagle szlachcicem. Mieliśmy możliwość umycia się i oczyszczenia z zapachu ryb i koni. Następnie wyruszyliśmy do miasta, by się dowiedzieć, czy mój ojciec wciąż się tam znajduje.
Nie zaszłam daleko uliczkami pokrytymi kocimi łbami, nie bardzo odpowiadały one moim trzewiczkom. Poza tym całe ciało bolało mnie po długiej jeździe na końskim grzbiecie. Wróciłam więc do gospody, Luis natomiast sam kontynuował poszukiwania.
Zjawił się pod wieczór, przynosząc dobre wieści. Odnalazł klasztor dominikanów, w którego pobliżu mieli swoją siedzibę kaci inkwizycji. Po drugiej stronie klasztoru znajdowało się więzienie, gdzie przetrzymywano czekających na fałszowane procesy, połączone z torturami.
Luis zaprzyjaźnił się z dwiema kobietami pracującymi w kuchni – z pewnością nie kosztowało go to wiele trudu, gdyż większość kobiet natychmiast ulegała jego urokowi – a one zdradziły mu, że w więzieniu przetrzymywany jest pewien stary szlachcic wysokiego rodu. Oczekuje, aż Sąd skarze go na śmierć.
Stary? Ojciec miałby być stary? No tak, liczy już sobie ponad pięćdziesiąt lat!
Luis dowiedział się, jak odbywa się zmiana straży w więzieniu, i oświadczył mi, że wielka chwila musi nastąpić już jutro, z samego rana. Ojciec musi opuścić więzienie przed objęciem przez nowego strażnika dziennej warty.
Postaram się opisać krótko to, co tak naprawdę było niezwykle emocjonujące, lecz sprawiało wrażenie, że trwa bardzo długo, gdyż tak bardzo należało się spieszyć.
O szarym świcie, nim miasto się przebudziło, Luis zaszedł do kuchni, gdzie zaspane kobiety szykowały akurat śniadanie dla więźniów i strażników. Przyniósł ze sobą butelkę wina, którym je poczęstował. Napiły się z ochotą i bardzo prędko zapadły w głęboki sen.
Teraz przyszła kolej na mnie, bo i ja byłam w pobliżu, schowana na zewnątrz. Po drodze minęłam plac, na którym odbywały się tortury, i miałam okazję obejrzeć niektóre z budzących grozę urządzeń. Była wśród nich na przykład klatka zawieszona wysoko nad ziemią, w której wieszano zmarłych lub bliskich śmierci. Zdążyłam też zobaczyć osławionego, pustego w środku, miedzianego byka. Heretyka wkładano do niego przez specjalny otwór, który następnie zamykano, a pod bykiem rozpalano ognisko.
Kaci inkwizycji przestali już mi się wydawać tak zabawni.
Ale dość o tym. Udało mi się zdjąć z jednej z kobiet fartuch i czepek. Dopełniająca reszty stroju peleryna wisiała na gwoździu w ścianie. Luis przygotował dzbanek z napitkiem dla strażników, a ja przebiegłam prędko przez plac i zastukałam do nich.
Otworzył mi czujny nocny strażnik.
„Nowa, co?” – spytał.
Ukłoniłam mu się, a on wpuścił mnie do środka. Trzej mężczyźni przywitali mnie z entuzjazmem, podszczypując tu i ówdzie, lecz ja przyjęłam to z kamienną twarzą, pilnując jedynie, by wszyscy napili się tego, co im przyniosłam. Dałam znak, że pójdę po śniadanie, bałam się mówić o tym głośno, bo nie mówiłam ich dialektem, ale słowo „śniadanie” odważyłam się wypowiedzieć.
Читать дальше