– Jedź, jedź, jedź! – Larry ruszył ostro, spod opon trysnęły fontanny żwiru. Wozem zarzuciło, promienie reflektorów zakołysały się jak szalone. – Tylko nie wpakuj nas na drzewo.
Zerknął na mnie.
– Przepraszam.
Wóz zwolnił, szybkość zmniejszyła się z wywracającej flaki do zmuszającej do złapania się uchwytu. Wciąż lawirowaliśmy między drzewami, to już coś. Snopy światła przesuwały się po pniach drzew; błyskały bielą nagrobki. Wóz z piskiem opon, rozbryzgując żwir, pokonał zakręt. Pośrodku drogi stał mężczyzna. Jeremy Ruebens z organizacji Najpierw Ludzie stał jak posąg w świetle reflektorów. Gdybyśmy tylko zdołali go ominąć, wyjedziemy na autostradę i będziemy bezpieczni. Wóz zwalniał.
– Co robisz? – rzuciłam.
– Przecież go nie przejadę – odparł Larry.
– To się jeszcze okaże.
– Akurat! – W jego głosie nie brzmiał gniew, lecz przerażenie.
– On tylko się z nami drażni, Larry. Chce sprawdzić, kto z nas jest twardszy. Odskoczy. Mówię ci, że odskoczy.
– Jesteś pewna? – zapytał cichutko, jak mały chłopiec lękający się potworów czyhających w szafie.
– Jestem pewna, a teraz gaz do dechy i zabierz nas stąd.
Wcisnął pedał gazu do deski. Wóz wyrwał do przodu, sunąc w kierunku niedużej, wyprostowanej postaci Jeremy’ego Ruebensa.
– Ani drgnie – rzekł Larry.
– Usunie się – zapewniłam.
– Na pewno?
– Zaufaj mi.
Zerknął na mnie i ponownie przeniósł wzrok na drogę.
– Obyś miała rację – wyszeptał.
Byłam pewna, że Ruebens się usunie. Naprawdę. Ale nawet jeśli nie blefował, nie mieliśmy wyboru. Mogliśmy go ominąć lub przejechać. Wybór należał do Ruebensa. Reflektory samochodu skąpały go w powodzi białego światła. Jego małe, ciemne oczy spoglądały w naszą stronę. Łypał na nas gniewnie. Stał w całkowitym bezruchu.
– Ani drgnie – powtórzył Larry.
– Ruszy się – odparowałam.
– Cholera – warknął Larry. Trafnie to ujął.
Światła reflektorów otoczyły Jeremy’ego Ruebensa białym kręgiem i w tej samej chwili mężczyzna rzucił się w bok. Rozległ się szelest materiału, gdy jego płaszcz prześlizgnął się po boku auta. Niewiele brakowało.
Larry przyspieszył i pokonawszy ostatni zakręt, wyprowadził wóz na ostatnią prostą. Wypadliśmy na szosę z piskiem opon, spod których pryskały fontanny żwiru. Ale wyjechaliśmy z cmentarza. Udało się nam. Dzięki ci, Boże. Dłonie Larry’ego, zaciśnięte na kierownicy, były kredowobiałe.
– Możesz już zwolnić – powiedziałam. – Jesteśmy bezpieczni. – Larry przełknął ślinę tak głośno, że to usłyszałam, po czym skinął głową. Wóz zaczął powoli zwalniać do prędkości dozwolonej. Na twarzy chłopaka perlił się pot, który całkiem nie pasował do tego chłodnego październikowego wieczoru. – Wszystko w porządku?
– Nie wiem. – Jego głos wydawał się pusty. Szok.
– Dobrze się spisałeś.
– Myślałem, że go przejadę. Że zabiję tego człowieka. Byłem pewien, że wpadnie mi pod koła.
– On też tak sądził, w przeciwnym razie nie uskoczyłby – stwierdziłam.
Spojrzał na mnie.
– A gdyby nie uskoczył?
– Przecież uskoczył.
– Ale gdyby tego nie zrobił?
– Przejechałbyś go i też wyjechalibyśmy na autostradę. Tak czy owak jesteśmy bezpieczni.
– Pozwoliłabyś, abym go przejechał, prawda?
– W tej grze najważniejsze jest przetrwanie, Larry. Tylko to się liczy. Jeśli nie potrafisz się z tym pogodzić, powinieneś znaleźć sobie inną robotę.
– Do animatorów się nie strzela.
– To byli członkowie prawicowego ugrupowania Najpierw Ludzie, skupiającego najróżniejszego autoramentu fanatyków i oszołomów pałających nienawiścią do wszystkiego co nadnaturalne.
Nie wspomniałam ani słowem o wizycie, jaką złożył mi Jeremy Ruebens. To, czego ten chłopak nie wiedział, nie mogło go zranić. Spojrzałam na jego blade oblicze. Miał zapadnięte, podkrążone oczy. Dzisiejszej nocy ujrzał potwora, to nie był jeszcze najstraszniejszy z potworów, ale gdy raz zetkniesz się z prawdziwą przemocą, to przeżycie pozostawia w tobie trwały ślad. Odtąd nic już nie jest takie samo. Gdy stajesz przed wyborem: życie albo śmierć, my lub oni, zachodzi w tobie nieodwracalna zmiana. Nie ma już odwrotu. Spojrzałam na przepełnioną trwogą twarz Larry’ego, młodego chłopaka w ciężkim szoku, i żałowałam, że wypadki nie potoczyły się inaczej. Tak bardzo chciałam, aby pozostał nieskalany, czysty, pełen wiary i nadziei. Babcia Blake mawiała: „Gdyby życzenia były rumakami, wszyscy jeździliby wierzchem”.
Larry poznał dziś po raz pierwszy prawdę o moim świecie. Posmakował go. Pytanie brzmiało, czy zechce zgłosić się po dokładkę, czy raczej się wycofa. Iść naprzód czy uciekać, zostać czy walczyć – pytania stare jak świat.
Nie byłam pewna, jaki wybór dokonany przez Larry’ego uznałabym za korzystniejszy, zarówno dla niego, jak i dla mnie. Gdyby trzymał się z dala ode mnie, mógłby pożyć dłużej. Chociaż kto to wie? W tej grze decyzje i ich skutki były równie przypadkowe jak rzut monetą: orzeł – wygrywasz, reszka – tracisz wszystko.
– Co z moim samochodem? – spytał Larry.
Wzruszyłam ramionami.
– Masz ubezpieczenie, prawda?
– Tak, ale…
– Ponieważ nie mogli skasować nas, mogą chcieć skasować twój samochód.
Spojrzał na mnie, jakby nie był pewien, czy żartuję. Nie żartowałam.
Nagle z ciemności tuż przed maską wychynął nieduży rowerek. W świetle reflektorów pojawiła się blada, dziecięca twarzyczka.
– Uważaj!
Larry ponownie przeniósł wzrok na drogę, żeby ujrzeć rozszerzone, przepełnione zdumieniem oczy dziecka. Zapiszczały hamulce i dziecko znikło z wąskiego pasma światła. Coś chrupnęło, łupnęło i wóz stanął. Larry ciężko oddychał, ja wstrzymałam oddech.
Po prawej mieliśmy cmentarz. Dystans był zbyt krótki, abyśmy dążyli się zatrzymać, ale, cholera, to przecież było dziecko.
Wyjrzałam przez tylną szybę. Rower był w opłakanym stanie. Dziecko leżało skulone, w bezruchu. Boże, oby tylko żyło.
Wątpiłam, aby to Najpierw Ludzie podsunęli nam to dziecko „na przynętę”. Ci ludzie nie mieli dość wyobraźni. Jeśli to była pułapka, to całkiem udana, bo nie zamierzałam pozostawić tego maleństwa leżącego bezwładnie przy drodze.
Larry ściskał kierownicę tak mocno, że aż trzęsły mu się ręce. Jeżeli wcześniej wydawał się blady, to musiałam się pomylić. Teraz wyglądał jak upiór.
– Czy… coś mu się stało? – wykrztusił ochryple, jakby tłumiąc łzy.
Wiedziałam, o co naprawdę chciał zapytać. Czy ono nie żyje. Ale nie mógł wypowiedzieć tego na głos. W każdym razie jeszcze nie teraz.
– Zostań w samochodzie – rzuciłam.
Larry nie odpowiedział. Po prostu siedział za kółkiem, gapiąc się na swoje dłonie. Nie patrzył na mnie. Ale, cholera, to przecież nie była moja wina. Nie z mojej winy w ciągu tej jednej nocy utracił całą swą niewinność. Czemu więc miałam wyrzuty sumienia?
Wysiadłam z auta z browningiem w dłoni, na wypadek gdyby te oszołomy mimo wszystko postanowiły nas ścigać. Brałam pod uwagę, że mogłoby dojść z nimi do wymiany ognia.
Dzieciak nie poruszył się. Byłam zbyt daleko, aby móc ujrzeć, czy jego klatka piersiowa unosi się i opada. Tak, no jasne. Byłam jakiś metr od niego. Proszę cię, żyj. Dzieciak leżał na brzuchu, z jedną ręką uwięzioną pod ciałem, zapewne była złamana. Uklękłam przy ciele i zaczęłam przepatrywać ciemny cmentarz. Nie dostrzegłam żadnych postaci wybiegających z mroku. Dzieciak miał na sobie prostą, pasiastą koszulkę, szorty i tenisówki. Dlaczego był tak lekko ubrany w tak chłodną noc? Przecież lato dawno się już skończyło. Kto go tak ubrał? Matka, kobieta, która go kochała, tęskniła i wysłała na śmierć. Miał delikatne, jedwabiste włoski, kręcone i kasztanowe. Skóra szyi była chłodna w dotyku. Szok? Upłynęło zbyt mało czasu, aby mógł być aż tak zimny. Spróbowałam wyczuć puls na jego szyi. Bez powodzenia. Dzieciak był martwy. Boże, proszę cię, Boże.
Читать дальше