– My… przyjechaliśmy tu. To oczywiste. – W jego głosie po raz pierwszy pojawiła się nuta wahania i niepewności.
– Snuje pan domysły, panie Doughal. Nie pamięta pan wcale, jak pan tu dotarł, prawda?
– Ja… ja… – Spojrzał na swoją żonę i dorosłe dzieci, ale oni szli już w stronę czekających samochodów. Żadne z nich się nie obejrzało. Był martwy, bez dwóch zdań, ale rzadko która rodzina odchodziła ot tak, bez pożegnania. Ludzie reagowali w różny sposób. Widziałam przerażenie, smutek, a nawet odrazę, ale nigdy obojętność. Doughalowie dostali to, po co przyszli, testament został spisany zgodnie z prawem, a teraz najzwyczajniej w świecie odchodzili. Mieli już spadek. Teraz kochany tatuś mógł powrócić do grobu, gdzie jego miejsce.
– Emily? – zawołał.
Zawahała się, zamarła w bezruchu, ale zaraz jeden z synów ujął ją za rękę i pociągnął w stronę samochodu. Czy stary Doughal był skonsternowany, czy raczej przerażony?
– Chcę wrócić do domu – zawołał za nimi. Arogancja opuściła go, pozostał jedynie dojmujący strach, rozpaczliwa niemożność uwierzenia w to, co nieuchronne i nieuniknione. Czuł, że żyje. Jak to możliwe, aby był martwy?
Jego żona nieznacznie się odwróciła.
– Przykro mi, Andrew.
Dzieci podprowadziły ją do najbliższego samochodu. Zachowywali się jak kierowcy grupy przestępczej, która właśnie napadła na bank. Sprawiali wrażenie, jakby chcieli uciec stąd jak najszybciej. Adwokaci i ich asystenci oddalili się tak szybko, jak pozwalała im na to zawodowa przyzwoitość. Wszyscy dostali już to, po co przyszli. Skończyli z tym nieboszczykiem. Kłopot w tym, że on odprowadzał ich wzrokiem jak porzucone dziecko zagubione pośród nocy. Dlaczego nie mógł pozostać tym aroganckim, władczym sukinsynem?
– Dlaczego oni wszyscy odchodzą? Czemu mnie tu zostawili?
– Pan nie żyje, panie Doughal. Umarł pan prawie tydzień temu.
– Nie. To nieprawda.
Larry stanął obok mnie.
– Pan naprawdę nie żyje, panie Doughal. Sam pana ożywiłem.
Otaksował nas wzrokiem. Zaczynało mu brakować wymówek.
– Nie czuję się martwy.
– Proszę nam zaufać, panie Doughal, jest pan martwy – zapewniłam.
– Czy to będzie bolało?
Wielu zombi pytało, czy powrót do grobu będzie bolesny.
– Nie, panie Doughal, to nie będzie bolało. Obiecuję.
Wziął głęboki, drżący wdech, po czym skinął głową.
– Ja nie żyję, naprawdę nie żyję?
– Tak.
– Wobec tego proszę mnie odesłać z powrotem.
Wziął się w garść i odzyskał dawną godność. To istny koszmar, kiedy zombi nie chce uwierzyć, że nie żyje. Nawet w takiej sytuacji można ich odesłać, ale zwykle bardzo się wtedy wyrywają i klienci muszą przytrzymywać ich przy mogile. Do tej pory miałam dwa takie przypadki, lecz każdy z nich pamiętani tak wyraźnie, jakby zdarzyło się to ubiegłej nocy. Pewnych rzeczy nawet czas nie zdoła zatrzeć. Sypnęłam trochę soli na jego pierś. Towarzyszył temu odgłos przywodzący na myśl grad tłukący o blaszany dach. W dłoni wciąż trzymałam okrwawiony nóż. Otarłam krzepnącą krew o jego wargi. Nie cofnął się. Uwierzył.
– Poprzez krew i stal odprawiam cię, Andrew Doughalu. Wróć do swego grobu. Spoczywaj w spokoju i nie stąpaj już więcej po tej ziemi.
Zombi ułożył się spokojnie na pagórku z kwiatów. Po chwili kwiaty spowiły go jak lotne piaski. Zanurzył się w nich, po czym z równą łatwością pogrążył się w ziemi i zniknął, powracając do swej mogiły.
Staliśmy jeszcze przez chwilę na pustym cmentarzu. Słychać było jedynie szum wiatru w koronach drzew i melancholijne granie ostatnich tego roku świerszczy. W Charlotte’s Web świerszcze śpiewały: „Lato przeminęło, nadszedł jego kres, lato już odchodzi, jesień prawie jest. Lato dogorywa, nadszedł jego czas”. Pierwsze przymrozki i będzie po nich. Akurat w tym przypadku świerszcze miały rację. Nagle ich muzyka ucichła, jakby ktoś wyłączył magnetofon. Wstrzymałam oddech, wytężyłam słuch. Nie było słychać nic oprócz wiatru, a jednak… mięśnie moich ramion napięły się aż do bólu.
– Larry?
Spojrzał na mnie niewinnym wzrokiem.
– Co?
I nagle, trzy drzewa na lewo od nas, ujrzałam sylwetkę mężczyzny, skąpaną w blasku księżyca. Wychwyciłam też kątem oka ruch z prawej strony. Postaci było parę. Ciemność ożyła. Pojawiło się w niej kilka par oczu. Nie miałam co do tego wątpliwości.
Zasłaniając się ciałem Larry’ego, wyjęłam broń, przesuwając ją tuż przy nodze, aby nie zwracać uwagi. Larry aż wybałuszył oczy.
– Jezu, co się dzieje? – Jego głos brzmiał jak ochrypły szept.
Nie wydał nas. To dobrze o nim świadczyło. Zaczęłam kierować go w stronę samochodów, powoli, jak przystało na parę kolegów po fachu, którzy zakończyli nocną robotę i wybierali się do domu na zasłużony odpoczynek.
– Tam są jacyś ludzie.
– Chodzi im o nas?
– Powiedziałabym, że raczej o mnie – odparłam.
– Jak to?
Pokręciłam głową.
– Nie czas na wyjaśnienia. Gdy powiem: „Biegnij”, pędź ile sił w nogach w stronę aut.
– Skąd pani wie, że mają wobec nas złe zamiary?
W jego oczach malowało się przerażenie. Teraz on także ich spostrzegł. Przybliżające się cienie, ludzie w ciemnościach.
– A skąd wiesz, że nie mają złych zamiarów? – odparowałam.
– Racja – przytaknął. Oddychał szybko i płytko. Od samochodów dzieliło nas jakieś sześć metrów.
– Biegnij – rzuciłam.
– Co? – zapytał jakby trochę zakłopotany.
Złapałam go za rękę i pociągnęłam w stronę samochodów. Wycelowałam broń w ziemię, wciąż łudziłam się, że ktokolwiek się tam czaił, nie spodziewał się, iż będę uzbrojona. Larry biegł sam, trochę zasapał się ze strachu, poza tym palił i chyba nie pokonywał regularnie, co drugi dzień, ośmiu kilometrów. Jogging nie był jego mocną stroną.
Zza samochodów wyłonił się mężczyzna. W dłoni trzymał wielki rewolwer. Mój browning już unosił się w górę. Wypaliłam, zanim jeszcze złożyłam się dobrze do strzału. Jasny błysk i huk rozdarły ciemność. Mężczyzna drgnął, nie przywykł do tego, że ktoś do niego strzela. Jego kula świsnęła obok nas i znikła w mroku. Mężczyzna zamarł na chwilę, a ja tymczasem wycelowałam i ponownie ściągnęłam spust. Facet osunął się na ziemię i już się nie podniósł.
– Cholera – jęknął Larry.
Ktoś krzyknął.
– Ona ma broń.
– Gdzie Martin?
– Załatwiła go.
Martin to chyba był ten typ z rewolwerem. Nadal się nie poruszał. Nie wiedziałam, czy go zabiłam. Chyba było mi to obojętne, grunt żeby nie wstał i nie zaczął znów do nas strzelać. Mój wóz stał bliżej. Wcisnęłam Larry’emu do ręki kluczyki.
– Otwórz drzwiczki, potem drugie, po stronie pasażera i uruchom wóz. Rozumiemy się?
Pokiwał głową, piegi na jego bladej twarzy były wyraźne jak plamy z atramentu. Musiałam uwierzyć, że nie spanikuje i nie odjedzie beze mnie. Nie zrobiłby tego z premedytacją, co najwyżej ze strachu.
Ze wszystkich stron zbliżały się kolejne postaci. Było ich z tuzin, może więcej. Pośród szumu wiatru słychać było szelest stóp biegnących po trawie.
Larry przestąpił ciało. Kopnięciem wybiłam rewolwer ze zwiotczałej dłoni. Broń znikła pod samochodem. Gdybym się nie spieszyła, sprawdziłabym, czy ma wyczuwalny puls. Lubię wiedzieć, czy kogoś zabiłam. To ułatwia przeprawę z policją i sporządzenie raportu. Larry otworzył auto i przechylił się, aby odblokować drzwiczki po stronie pasażera. Wymierzyłam w jedną z biegnących postaci i ściągnęłam spust. Postać zachwiała się, upadła i zaczęła krzyczeć. Pozostałe zawahały się. Nie przyzwyczajone, że ktoś do nich strzela. Biedactwa. Wślizgnęłam się do samochodu i wrzasnęłam:
Читать дальше