- Rozumiem.
- Hanza to potęga. Przez stulecia to jej kupcy dyktowali warunki. Naszym władcom bardzo się to nie podobało. Nie chcieli też, by skandynawskie porty przyłączały się do związku, a i hanzeaci niechętnie przyjmowali obcych. Coś się jednak zmienia... Jakaś siła, ktoś, może grupa ludzi, tych ważnych, delegatów hansatagu, chce zbudować Hanzę na nowo. Odrodzić. Powrócić do dawno zapomnianych ideałów wolności i braterstwa. Jeśli Hanza zginie, zginiemy i my. Jeśli Hanza przetrwa i przejdzie do kontrataku, będziemy mogli stanąć do walki ramię przy ramieniu.
- Dlaczego mi to mówicie?
- Bo spotykając księdza Jona, splotłeś swój los z naszym losem. Bo potrzebujemy ludzi odważnych i inteligentnych. Bo wiesz za dużo. Mamy dwa wyjścia: przyjąć cię do związku i uznać za brata albo zabić.
- Jest trzecie. Mogę złożyć przysięgę milczenia i odejść.
- Tak. Ale przecież widzę, że wolisz zostać.
Zamyśliłem się.
- To poważna decyzja, potrzebuję czasu.
- Oczywiście. Zresztą my nikogo nie przyjmujemy pochopnie do naszej organizacji. Będziemy cię obserwować przez miesiące, być może nawet przez lata. W
stosownym czasie udzielisz odpowiedzi.
- I nie boicie się, że...
- A czego tu się bać? Poznałeś księdza Jona, tego starego wieśniaka, który zwołał
ludzi na mszę, a potem udzielił wam schronienia, no i mnie. Tamci dwaj są już martwi. Ja, jeśli zaczną dobijać się do moich drzwi, zażyję truciznę. Mam na to nawet dyspensę... Kładź się spać, jesteś z pewnością zmęczony.
Wyszliśmy na dziedziniec. Wiatr od morza niósł zapach wodorostów. Zrobiło się już zupełnie ciemno, na niebie skrzyły się miriady gwiazd. Ich blask był bardzo silny, nie tak jak za moich czasów.
Czysta atmosfera, brak łuny świateł nad miastem, brak smogu - odgadłem.
Wróciłem na ziemię. Układ budynków nie dawał mi spokoju. Staszek stał w drzwiach po drugiej stronie. Widząc, że się zatrzymałem, ruszył ku nam.
- Nad czym tak dumasz? - zapytał stary.
- Zastanawia mnie to podwórze. Jeden większy dom, a wokół dziedzińca niewielkie komórki. Sądząc po okienkach i śladach po rozbitych piecach, kiedyś mieszkali tu ludzie. Myślałem w pierwszej chwili, że to jakiś klasztor, ale w takim przypadku w celach nie byłoby części kuchennych, bo mnisi jadali posiłki przygotowywane wspólnie.
- To był beginaż - wyjaśnił nasz opiekun.
- Co, proszę? - zdziwiłem się.
- Nie znacie tego w Polsce? - teraz dla odmiany on się zdziwił.
Poczułem, że palnąłem jakąś straszliwą gafę, że sypnąłem się z czymś, co powinienem wiedzieć.
- Może w naszym języku nazywa się to inaczej? - wtrącił Staszek, ratując sytuację.
- Ach, racja, zapominam, że jesteście cudzoziemcami. Beginaż to istotnie coś na kształt klasztoru: przebywały tu pobożne, starsze wiekiem wdowy. Dzięki temu, że mieszkały razem, mogły lepiej gospodarować, wynajmowały mniej służby do posług, a w razie czego mogły spieszyć sobie z pomocą w razie boleści czy innych przypadków losowych. Nie składały ślubów zakonnych, dni jednak spędzały na modlitwie i spełnianiu dobrych uczynków wobec ubogich i chorych.
Coś jak dom starców, ale z elementami samorządu pensjonariuszek, pomyślałem.
Wolontariat w opiece społecznej jako hobby, żeby się co bardziej ruchliwe babcie nie nudziły. Niegłupi pomysł.
- Oczywiście, gdy przyszli protestanci, zlikwidowali tego typu wspólnoty, obawiając się ich przykładu... Kupiłem te budynki zaraz po pożarze, który spustoszył
część miasta.
Zamilkł, pogrążając się w swoich wspomnieniach.
Marius Kowalik, idąc niespiesznie, obszedł dawny pałac biskupi. Skręcił nad rzekę, obejrzał niższe budynki zamykające kompleks od wschodu.
- Wciórności! - zaklął.
Peter oczekiwał go w cieniu katedry.
- I co sądzisz? - zapytał.
- Ugryźć tego nijak. Możliwość jedyna to, używając balisty, wystrzelić długą linę
zaopatrzoną w hak. Strzelać trzeba by z ruin katedry. Następnie ktoś po linie przeszedłby na dach pałacu biskupiego. Problem w tym, że taki wystrzał narobiłby hałasu, a na dziedzińcu stoi warta.
- Masz rację, to niewykonalne. Podkop?
- Dwie niedziele roboty. A i to sukces niepewny bardzo, bo przy przegryzaniu się przez fundament usłyszą.
- Co zatem radzisz?
- Atak na bramę i opanowanie budynku są niemożliwe. W każdym razie nie tak szczupłymi siłami, jakimi dysponujemy. Podpalenie... To już lepsza idea.
- Mów.
- Nocą albo późnym wieczorem, używając strzał zapalających, wywołać wielki pożar dachu. Z całego miasta zbiegną się ludzie ratować budynek. Będzie okazja, by w zamieszaniu wprowadzić piętnastu naszych na dziedziniec. Potem wystarczy wpaść do lochów, pozabijać strażników i uwolnić naszego człowieka. Ciągle pod osłoną ognia oraz tumultu oddalić się... Można też uwolnić pozostałych więźniów. Są wśród nich z pewnością zbójcy, mordercy i szaleńcy.
- Chyba nie do końca masz rację, przyjacielu - westchnął Peter. - Lensmann i jego ludzie nie są tu szczególnie kochani. Gdy ludzie zobaczą łunę, zbiegną się, i owszem, ale po to raczej, by cieszyć się jego nieszczęściem. Może zostaną wpuszczeni do środka, a może i nie. Wszak koszaruje tam wielu żołnierzy i to oni w pierwszej kolejności będą rzuceni do gaszenia pożogi.
- Musimy zatem inaczej spróbować. I to chyba szybko?
- Krążą plotki, że zostanie stracony na dniach... Dziś wieczorem spróbuję porozmawiać z pewnym człowiekiem.
- Pomoże nam?
- Zna niektórych ludzi lensmanna. I, co najważniejsze, zna ich słabostki...
Obudziłem się o świcie. Krzywo polepione, od dawna niemalowane ściany pokryte siatką pęknięć. Kąty mimo zamiecenia nadal zasnute pajęczyną. Zżarte przez korniki, spaczone meble, woń kurzu i mysich odchodów... A jednak w porównaniu z norą pod łodzią można powiedzieć, że to namiastka luksusu. No i wiatr nie dokuczał tak bardzo.
Staszek jeszcze drzemał na swoim posłaniu, ale gdy wstałem, on też otworzył oczy.
- Znowu mamy dzień - westchnąłem.
- To chyba dobrze?
- Yhym... Śniło mi się, że jadę metrem - wyjaśniłem.
- Uuu... to potrafi zdołować - mruknął. - A mnie się śniło, że miałem być na matematyce i przed wyjściem z domu zorientowałem się, że zapomniałem odrobić dwadzieścia zadań. No i gdy się obudziłem, to poczułem nawet jakby pewną ulgę... A potem zacząłem się wkurzać, że trafiłem tu dopiero, będąc w klasie maturalnej, kiedy szkoła była już prawie za mną. Jako były nauczyciel pewnie tego nie zrozumiesz...
- A myślisz, że co niby, nauczyciele nie lubią wakacji? - prychnąłem. - Dobra, nie ma się co zasiadywać.
Zrobiłem kilka pompek. Staszek się ubrał. Wyszliśmy przed naszą celę. Nils właśnie zabierał się za przerzynanie grubej kłody. Z ukłonem odebrałem mu piłę i razem z chłopakiem wzięliśmy się do roboty.
- Nie znalazłaby się, panie, dla nas jakaś praca na jesień albo i zimę? - zapytałem.
- Przy oprawianiu książek czy drukowaniu?
- Niestety. - Pokręcił ze smutkiem głową. - Sam w tej chwili nie mam roboty, sami widzicie, że warsztat stoi bezczynnie. Jesień. Kto może, wynosi się z miasta. Dopiero wiosną wszystko ożyje. Co do drukowania, zleceń jest w ogóle bardzo mało, mam jeden komplet drzeworytów, dobrze schowany. I bez potrzeby go nie wyjmuję.
- To znaczy?
- Nie słyszeliście? - zdziwił się. - Jest zakaz. W całej Norwegii nie ma ani jednej prasy drukarskiej.
- To co ludzie czytają? - wyrwało się Staszkowi.
Читать дальше