By wzbudzić szacunek, nie musisz zastraszać wszystkich wokoło. I przestań bawić się w zbieranie haków na całe otoczenie. A na twój etat nikt nie dybie, to tylko obsesja... Wracajmy do stołu, zanim ptaki wydziobią ciasto, a wiewiórki wychłepczą wino.
– Obsesja? – Olszakowski łypnął okiem na Kawkę. – A byłem przekonany, że...
– Oczywiście, że obsesja – zapewnił go żarliwie podwładny.
Szewc z Lichtenrade
Miałem może dziesięć lat, gdy na boisku znalazłem dziwny szarobrązowy połyskujący kamień.
Schyliłem się. Był podłużny, przypominał kształtem batonik, jedną z krótszych krawędzi miał
dziwnie sierpowatą. Ująłem go w dłoń i niespodziewanie poczułem, jakby układał mi się w palcach.
Podniosłem go do oczu i w mojej chłopięcej głowie błysnęło zrozumienie. Wiedziałem, że trzymam krzemienne narzędzie, wykonane przez naszych przodków. Byłem praworęczny, ale on pasował mi jakoś do lewej. Wiedziałem, że jakimś cudem chwyciłem przedmiot prawidłowo. Że wypukła krawędź służy do cięcia i została naostrzona – załuskana drobnymi uderzeniami innego kamienia.
Rodzina mnie wyśmiała, ale kilka lat później w mojej szkole praktyki pedagogiczne odbywał student archeologii.
Pokazałem mu znalezisko i potwierdził moje przypuszczenia.
Jak się okazało, wśród współczesnych śmieci, piachu i gruzu znalazłem neolityczny przecinak do skór... Niewielki, dopasowany do dłoni drobnej kobiety lub dziecka. Całymi latami spoczywał potem w szufladzie, wśród rozmaitych gratów, które złożyły się z czasem na kolekcję antycznych kuriozów. Za każdym razem, gdy grzebiąc w zwałach rupieci, natrafiałem na pudełko z kamieniem, przypominałem sobie tamten dzień i to niezwykłe uczucie, jakiego doznałem: jakby narzędzie samo wskazało mi, do czego go używać... A ż pewnego dnia do moich drzwi zapukał szewc i zrozumiałem resztę...
*
Jesienne popołudnie było ciepłe i świetliste. Drzewa za oknem gubiły liście.
– Klient niedługo będzie, ale może zanim przyjdzie, obejrzymy sobie znaczki – zaproponowałem Marcie. – Wyobraź
sobie, upolowałem ostatnio carski z ukraińskim nadrukiem, ale czerwonego koloru.
Westchnęła ciężko.
– Znaczki niewątpliwie są interesujące, ale... Nie mógłbyś być czasem bardziej romantyczny?
– Znaczy poczekamy do wieczora i obejrzymy znaczki przy blasku świec? – Nie zrozumiałem.
Sądząc po jej minie, nie trafiłem. O co jej zatem, u diabła, chodziło? Na szczęście rozległ się dzwonek do drzwi.
Poszedłem otworzyć.
– Pan Robert Storm? To ja telefonowałem...
Na podeście stał starszy mężczyzna z niewielką walizką w ręce.
– Proszę, niech pan wejdzie – zaprosiłem gościa do wnętrza. – To moja współpracownica, Marta.
– Marcin – przedstawił się.
– Bardzo mi miło.
Weszliśmy do gabinetu. Kiszkowaty pokoik miał dwie dłuższe ściany zastawione regałami pełnymi książek.
Pośrodku stało jeszcze biurko z laptopem. Gość przycupnął na wskazanym krześle, a ja ulokowałem się za biurkiem.
Wnętrze specjalnie tak urządziłem do przyjmowania interesantów. Otaksowaliśmy się zaciekawionymi spojrzeniami.
Przybysz wyglądał mi na rzemieślnika. Mógł wbić się w garnitur, ale nie zdołał ukryć rąk. Spracowanych, z brudem wżartym w spękaną skórę, pokrytych drobnymi bliznami po niezliczonych skaleczeniach. Szklarz? Stolarz? Szczerze powiedziawszy, wyglądał mi raczej na szewca.
– Mam dla pana zlecenie – powiedział mężczyzna. – Słyszałem, że szukasz pan różnych rzeczy...
– Owszem – przyznałem powściągliwie.
– Podobno też jesteś pan w tym najlepszy...
– Ludzie gadają różne bzdury. – Wzruszyłem ramionami. – Parę razy miałem trochę szczęścia i poszła fama.
Nie byłem w stanie zliczyć, ile razy po tygodniach badań, ustaleń, rycia w archiwach stawałem na progu wiejskiej chałupy tylko po to, by dowiedzieć się, że obrazy wyszabrowane z dworu zostały dawno sprzedane, książki wyrzucono na makulaturę, meble porąbane na szczapy poszły do pieca, a zabytkową lokomobilę wywieziono na złom...
– A co konkretnie jest panu potrzebne? – zagadnąłem.
Chyba za szybko przeszedłem do rzeczy, facet wyraźnie się spłoszył.
– Trzeba odnaleźć narzędzia szewskie mojego pradziadka. Wycinak do dziurek i szydło – wykrztusił wreszcie.
– Rozumiem.
– Bierzesz mnie pan za wariata? – Gość się nastroszył.
– Nie ma w tym zleceniu nic szczególnie niezwykłego. Jest przedmiot i mam go odnaleźć... Widzę tylko jeden problem. Koszta. To mogą być tygodnie poszukiwań, zakończone totalną porażką, a co za tym idzie...
– To pańska praca, zatem rozumiem, że musi zostać opłacona. Znam też w przybliżeniu pańskie stawki.
– OK. Jesteśmy dogadani.
Przeniósł spojrzenie na Martę. Moja narzeczona rozłożyła bezradnie ręce, jakby tym gestem chciała dać do zrozumienia, że w firmie rządzę ja.
– Wariackie zlecenie... – sumitował się jakby. – To będą najdroższe narzędzia w historii mojego rzemiosła... –
Spojrzał spode łba, jakby chciał wybadać, czy nie żartuję.
– Przywykłem. Często szukam rzeczy ważnych, a niepozornych. Wartość pamiątek rodzinnych jest zazwyczaj niewymierna. – Wzruszyłem ramionami. – Swego czasu poświęciłem miesiąc, by pewnemu biznesmenowi odnaleźć i dostarczyć sierp jego pradziadka. Skoro jest pan gotów tyle zapłacić, to znaczy, że są dla pana warte jeszcze więcej.
Mogę poprosić o szczegóły?
– Jestem szewcem.
Czyli zgadłem. Miałem na końcu języka, że to żaden powód do wstydu, ale wolałem zachować tę uwagę dla siebie.
– Nie fabrycznym wyrobnikiem, nie jednym z tych niedouczonych partaczy, którzy zajmują się wyłącznie podklejaniem zelówek, ale takim prawdziwym, który nie zapomniał jeszcze, jak się robi porządne buty. – Wypiął
dumnie wątłą pierś.
Kiwnąłem głową z aprobatą. Wymierający gatunek fachowców. Marta też się uśmiechnęła.
– Pan tego nie wiesz. Każdy but jest jak odcisk palca – powiedział z natchnioną miną. – Na swój sposób niepowtarzalny, ale...
– Jeśli ma się w ręce but, można zidentyfikować szewca, który go zrobił? – domyśliłem się.
– Z dużym prawdopodobieństwem. Dobrzy rzemieślnicy wypracowywali własne rozwiązania. Przekazywali je potem swoim synom i czeladnikom. Jeden wolał okrągłe kołki, drugi klinowate. Jeden łezkowate dziurki, inny czworokątne. Ściegi, którymi szyli skórę, też są różne. Jeden skórę na podeszwy gotował w wosku, inny w oleju.
Jeden woskował dratwę, inny nasączał ją dziegciem. Jest kilkadziesiąt elementów wykończenia, kilkadziesiąt cech. Ich układy są jak kod DNA ...
– Chce pan powiedzieć, że na styl robienia butów wpływa wiele zmiennych, co nadaje butom indywidualność i niepowtarzalność – podpowiedziała Marta.
– To coś jakby charakter pisma...
– Rozumiem. Chce pan kawy albo herbaty? – zaproponowałem.
Wyglądało, że zanosi się na dłuższą opowieść. Poprosił o kawę. Uruchomiłem ekspres.
– Te dwa buty...
Wyjął z torby parę straszliwie schetanych oficerek i postawił przede mną na biurku.
Milczał, ja też się nie odzywałem. Poczułem, że chce mnie jakoś sprawdzić, nim przejdzie do dalszych szczegółów.
Wyjąłem z szuflady lupę. Badałem buciory długo i w skupieniu. W jednym były porządne bukowe prawidła, drugi wypchano zwiniętymi gazetami z przełomu epok Olka Opoja i Lecha Prawego.
– Jest w zasadzie jedna cecha wspólna... nie... zaraz... trzy – rozważałem na głos. – Dziurki pod dratwę wybito czymś w kształcie gwiazdki. Czyli zapewne wybijakiem, który mam odnaleźć. Dratwa też nie jest normalna, ale pleciona w warkoczyk z trzech cieńszych nitek. I ścieg też jest taki sam... Inne detale są odmienne. Te buty pochodzą z dwu różnych warsztatów, ale szył je ten sam człowiek?
Читать дальше