Odprowadzający rozchodzili się nieco rozczarowani. Nie wszyscy zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństw i trudów wyprawy. Tylko bujna wyobraźnia albo głęboka wiedza, lub jedno i drugie razem, sprawiły, że część ludzi pozostała w zadumie nad opustoszałą kotliną, pokrytą białym pyłem przepalonego gruntu.
Ludzki rozum, bez względu na to, jak wzbogacił się i rozwinął w ciągu trzech tysiącleci, wciąż jeszcze odbierał niektóre zjawiska powierzchownie i jednostronnie. Nie dawał wiary, że ta niezgrabna konstrukcja zdolna jest niemal w mgnieniu oka przeniknąć ogromną przestrzeń, zamiast posłusznie wirować w niej, jak promienie światła w przeciągu tysiącleci po dopuszczalnych kanałach skomplikowanej struktury.
Wykorzystując magnetyczne wygaszacze inercji, „Ciemny Płomień” zaczął nabierać szybkości, pokonując odległość kolejnymi, zabójczymi dla starszych gwiazdolotów, skokami. Łączność ze statkiem urwała się.
Wewnątrz „Ciemnego Płomienia”, gdy tylko wskaźniki PPSZ, Prędkości Przestrzeni Szakti, ustawiły się na poziomie 0.10129, członkowie załogi opuścili kabinę inercyjną, rozchodząc się na swoje stanowiska.
W spłaszczonej sferoidzie kabiny dowodzenia, zawieszonej w centrum kopuły, znajdowali się tylko komandor statku Gryf Rift, Faj Rodis i Diw Simbel. Punkt po punkcie odliczały się kolejne sektory Szakti w orientacji gwiazdolotu, przetwarzane w mgnieniu oka przez elektroniczny mózg pulpitu kontrolnego. Zręcznymi, błyskawicznymi obrotami dźwigni Diw Simbel omijał przeszkody na dystorsji krzywych ciążenia i wypadkowych, imitując wypadkowe Finnegana. W końcu na ekranie sumarycznym zajaśniały cztery żółte gwiazdki i wibracja gwiazdolotu ustała. „Ciemny Płomień” wszedł na właściwy kurs. Inżynier włączył automatycznego pilota i zastygł nad cyferblatem stabilizacji.
Faj Rodis i Gryf Rift weszli w milczeniu na dysk pośrodku kabiny, który przeniósł ich na drugą kondygnację okrętu. Tu dwaj astronawigatorzy i Sol Sain trudzili się wyliczaniem punktów wejścia i wyjścia. Oba powinny być przygotowane jednocześnie, aby gwiazdolot prześlizgnął się na granicy Tamasu w zero-przestrzeni jak najszybciej, uwzględniając czas na zwroty po wejściu i w trakcie wyjścia. W zero-przestrzeni czas Szakti nie funkcjonował. Dokładność wyliczeń do nawigacji w takich warunkach przechodziła wszelkie wyobrażenie i jeszcze do niedawna wydawała się nieosiągalna. Pierwszy GPP „Noogen” mógł wychodzić tylko w obszarach wyliczonych w przybliżeniu. Możliwość omyłek była bardzo duża i jedna z nich spowodowała utratę statku.
Wynalezienie metody korelacji kaskadowej umożliwiło określenie punktu wyjścia z dokładnością do pół miliarda kilometrów. Sprzężone niemal jednocześnie urządzenia do „obmacywania” pól ciążenia w zero-przestrzeni wykluczały możliwość katastrofy spowodowanej wyjściem na gwiazdę czy inne niebezpieczne skupienie materii. W tych właśnie urządzeniach pokładali nadzieję szaleńczo śmiali badacze Tamasu.
A teraz Wir Norin i Menta Kor wpisywali do maszyny wszystkie przetworzone dane, dostarczone przez gigantyczne ziemskie instytuty, żeby przenieść ich na konkretnych warunkach w miejsce dematerializacji gwiazdolotu. Pracowali nie spiesząc się, ale i nie zwlekając. Mieli do dyspozycji jeszcze czterdzieści trzy dni.
Faj Rodis pożegnała się gestem z Riftem i poszła wyściełanym korytarzykiem do swojej kajuty, znajdującej się wśród innych na uboczu drugiego pokładu. Nie była w tej chwili nigdzie potrzebna. Szkoleni miesiącami członkowie załogi i specjaliści nie potrzebowali wskazówek do codziennej pracy w warunkach znanych od tysiąca lat Ziemianom. Dopóki nie stanie się nic złego, czas Faj Rodis należał do niej, tym bardziej, że wiele czynności przerastało jej kompetencje. Grube wrota z włóknistego silikonu otwarły się i zamknęły, przepuszczając kobietę. Nasiliła przepływ powietrza w kabinie i nadała mu swój ulubiony aromat, świeży, ciepły zapach rozgrzanych w słońcu stepów afrykańskich. Ścianki kajuty słabo buczały, jakby rzeczywiście wokół rozciągała się owiewana wiatrem sawanna.
Faj Rodis usiadła na niskim tapczanie, zastanowiła się chwilę i osunęła po chwili na biały szorstki dywan przy magnetycznym stoliku. Wśród przywartych do jego blatu przedmiotów stała niewielka diorama, oprawiona w złotą ramkę. Rodis poruszyła niewidoczną dźwigienkę i mały obrazek zamienił się w projekcję nieogarnionej dali, pełnej żywych, mocnych barw przyrody. Nad nieskończoną niebieskawą równiną leciał kruchy, parujący aparat w kształcie niezgrabnej platformy o ostro sterczących kątach, z krzywymi podpórkami i zapylonym grzbietem. Stało na nim dwoje młodych ludzi uczepionych jakichś uchwytów. Młodzieniec o ostrych rysach twarzy obejmował mocno talię dziewczyny w typie mongolskim. Jej czarne włosy falowały na wietrze, a jedna ręka była uniesiona do góry — ni to sygnał, ni to gest pożegnania. Ponura piaszczysta równina z wątłą roślinnością osuwała się w kryjącą się przed nimi przepaść osnutą gęstym wałem żółtych obłoków. Ten dziwny obraz dostała Faj od swego nauczyciela Kina Ruha, który widział w nim symboliczne odbicie swoich marzeń. Dla niego, dogłębnego badacza okropności minionych czasów, diorama ta związana była z tymi dawno nieistniejącymi ludźmi, których czuł się następcą duchowym i emocjonalnym, by lepiej pojąć niezmierną potęgę ich dokonań. Z tymi, którzy nie pogodzili się z pozornie beznadziejnym kręgiem cierpień, lęków, chorób i codziennych trosk nękających mieszkańców Ziemi w pradawnych epokach do czasu, gdy w EPR udało się utrwalić wyższą formę społeczeństwa komunistycznego.
Niełatwa była praca historyka, zwłaszcza odkąd uczeni zaczęli się zajmować najważniejszym: dziejami duchowych wartości, procesem przemiany świadomości i strukturą noosfery, sumą ludzkich doznań, dzieł i marzeń.
Prawdziwi twórcy kultury stanowili dawniej znikomą mniejszość. Zniknięcie wielu cennych dzieł, oprócz przejawów sztuki dworskiej, było dla archeologów dość naturalne. Całe enklawy wysokich kultur ginęły w ruinach pod zwałami tysiącleci, gdy pękał łańcuch ich rozwoju historycznego. Wraz z powiększaniem się zaludnienia i rozwojem monokultury typu europejskiego udało się historykom przejść od indywidualnych domysłów do właściwej analizy procesów dziejowych. Z drugiej strony utrudniło to wyjaśnienie istotnego znaczenia dokumentacji. Dezinformacja i potworne przekłamania stały się orężem walki politycznej o władzę. Piątą epokę ERŚ, której zbadaniu poświęciła się Faj, charakteryzowało ogromne nagromadzenie tego typu pseudo-historycznych dzieł. W tej masie utonęły wyjątkowe dokumenty i książki, oddające prawdziwe związki przyczyn i skutków.
Faj Rodis wspominała dziwne uczucie lęku i odrazy, towarzyszące jej, gdy zagłębiała się w wybraną przez siebie epokę. W drobiazgowych przemyśleniach jak gdyby przeobrażała się w przeciętnego człowieka tamtych czasów, jednostronnie przedstawianego, ubogo poinformowanego, obciążonego uprzedzeniami i naiwną, pochodzącą z niewiedzy, wiarą w cuda.
Uczony tamtych lat wydawał się głuchy na emocje, bogatszy uczuciowo artysta — zaślepionym ignorantem. A pomiędzy owymi skrajnościami zwykły człowiek ERŚ był pozostawiony samemu sobie, niezdyscyplinowany odpowiednim wychowaniem, chorowity, tracący wiarę w siebie i ludzi, znajdując się wciąż na granicy załamania nerwowego. Miotał się od głupoty do głupoty w swym krótkim życiu, zależny od mnóstwa przypadkowych okoliczności.
Najgorszy wydawał się brak jasnego celu i chęci poznania świata u całej masy ludzi, patrzących bez zainteresowania w mroczną, nie dającą nadziei na zmianę życiowych warunków przyszłość, z nieubłaganie nadciągającym końcem: śmiercią.
Читать дальше