Weda Kong zwróciła się do niewidocznego audytorium:
„Dwie pieśni pochodzące z wojennego okresu ERŚ, przetłumaczone niedawno przez Tira Gwista. Melodie pozostały niezmienione”.
Czyjeś dłonie podały Wedzie lekki instrument muzyczny z szerokim, płaskim pudłem rezonansowym i strunami naciągniętymi na długim gryfie. Jej palce wydobyły zeń dźwięczne tony prostej melodii, smutnej jak płynące łzy.
„ Modlitwa o kulę ” — powiedziała Weda i jej niski, silny głos wypełnił dużą salę pałacu.
Było to zwrócenie się do jakiegoś boga z błaganiem o śmierć w boju, ponieważ nic innego nie pozostało w życiu danego człowieka.
— „Poślij ku mnie śmiertelną kulę w niezmiernej swej łaskawości” — powtórzyła Czedi. — Jak mogło społeczeństwa doprowadzić człowieka, najwyraźniej dzielnego i spokojnego, do modlitwy o kulę?
Druga pieśń okazała się jeszcze bardziej niewiarygodna:
Szczęśliwy już tylko martwy! Lecą samoloty,
Czołgi grzechocą i dudnią armaty,
Strugi kul chlaszczą, żywych rozszarpując
I góry trupów wciąż rosną…
Weda Kong śpiewała, pochylona nad brzęczącymi smutno i groźnie strunami. Jej usta, stworzone do wesołych uśmiechów, skaził gorzki grymas.
Gdy wyjdziesz w morze, ujrzysz trupy na falach…
Kiedy skończyła się emisja, Faj Rodis wstała i powiedziała z goryczą:
— Weda Kong lepiej od nas odczuwała bezmiar cierpienia, jakie było udziałem naszych przodków.
— Czyżby antyhumanizm był tak rozpowszechniony w ERŚ, że warunkował całość ludzkiego życia? — spytała Czedi.
— Na szczęście, nie. A jednak antyhumanizm przenikał wszędzie, również do sztuki. Najwięksi poeci tamtych czasów tworzyli wiersze podobne do tych. — I zahuczała nisko: — „Gęściej do zbiegów wal, w gęstwę biegnących pal, parabellum!”
— Niemożliwe! — zdumiała się Czedi. — Co to jest parabellum?
— Kieszonkowa broń palna.
— Więc to na poważnie? Gęściej strzelać do uciekinierów, próbujących uniknąć niebezpieczeństwa? — pytała wstrząśnięta Czedi.
— Jak najbardziej poważnie.
— I do czego to doprowadziło?
Zamiast odpowiedzi, Faj Rodis otworzyła boczną ściankę SDG i wydobyła podłużny, romboidalny futerał z kryształkowo-falowym instrumentem. Uniósłszy go na rozłożonych palcach lewej dłoni, przesunęła nad nim parę razy prawą. Zagrzmiał głośna i agresywna muzyka, tocząca się jak fala, w której tonęły dysonansowe akordy przeciągłych dźwięków. Te przygłuszone odgłosy żalu rosły jednak w siłę, tworząc z czasem potężny wir złośliwej klątwy.
Czedi skuliła się mimo woli.
Raz wyższe, raz niższe dźwięki niknęły ze świstem w ogólnym ryku. W ten chaos łamiącej się, rwącej melodii włączył się głos Faj Rodis:
Ziemio, przestań już ze mnie drwić,
Swe nędzne szmaty zrzuć
I stań się, kim jesteś — gwiazdą,
Ogniem na wskroś przeżartą!
Ogłuszający wizg i huk, niczym nuklearnego wybuchu, rozległy się na koniec i muzyka urwała się.
— Co to było? Skąd? — spytała Czedi, z trudem łapiąc oddech.
— Pożegnanie z planetą gniewu i bólu, piąty okres ERŚ. Te wiersze są starsze niż owe pieśni i podejrzewam, że poeta umieścił w nich ukryty sens liryczny. Pragnienie totalnego unicestwienia nieudanego życia na niewdzięcznej planecie, ogarniające jego potomków, zrealizowało się częściowo w ucieczce protoplastów Tormansjan.
— A bez względu na to, nasza Ziemia odrodziła się jasna i czysta.
— Tak, lecz nie cała ludzkość. Tu na Tormansie wszystko się powtarza.
Czedi przytuliła się do Faj Rodis, jak córka potrzebująca matczynej pociechy.
„Ciemny Płomień” sterczał jak występ skalny na pustynnym wybrzeżu. Wiatr nawiewał kolejne warstwy piachu i pyłu na stopioną glebę wokół gwiazdolotu. Nie było śladu niczyjej aktywności na pomarszczonej powierzchni. Czasem tylko przez filtry ochronne docierały do Ziemian głosy strażników patrolujących okolicę i huk ich wozów transportowych.
Kosmonauci wiedzieli, że straże są tutaj po to, by wykluczyć wszelkie kontakty z Tormansjanami, nie aby ich chronić przed wyimaginowanymi zagrożeniami. Próba napaści na „Ciemny Płomień” zeszłej nocy była dziełem władz. Nie wywołała popłochu wśród kosmonautów, a system nocnej obserwacji zarejestrował dokładnie „walkę”, której w istocie nie było. „Liliowi” ostrzeliwujący gęsto galerię i usiłujący się do niej dostać, zostali odrzuceni przez pole ochronne i poranieni własnymi pociskami. Brak doświadczenia sprawił, że Nea Holli przesadziła, włączając pełną moc pola. Od tej chwili nikt nie śmiał się zbliżyć do „Ciemnego Płomienia”. Zaplątanemu tutaj przypadkiem człowiekowi mogło się wydawać, że gwiazdolot wtapia się w tło od niepamiętnych czasów.
Załoga czekała na pełną aklimatyzację, kiedy będzie można otworzyć galerię i oszczędzając zapasy ziemskiego powietrza, rozesłać ludzi po okolicy. Diw Simbel i Olla Dez marzyli o morskiej wycieczce, a Gryf Rift i Sol Sain przede wszystkim myśleli o nawiązaniu kontaktu z miejscową ludnością. Z trudem zgłębiali życie planety, bliskie z uwagi na ludzi, lecz obce historycznie, ze względu na ustrój społeczny, odmienne bytowanie i nieznane cele. Cierpliwe oczekiwanie było jedną z głównych cech dobrze wychowanego Ziemianina, a tutaj byłoby znieść je łatwiej, gdyby nie nieustanna obawa o los towarzyszy, pogrążonych w nurcie życia obcej planety i poddanych jej nieznanym prawom. Musieli być gotowi w każdej chwili im pomóc.
Wszystkie kanały łączności sprowadzały się do dwóch — sektora 46 na tylnej półkuli i podwójnego nastawionego na Ośrodek Mądrości. Wznosiły się nad planetą ponad warstwę atmosfery i stamtąd padały w dół, pokrywając swym wirem szeroką przestrzeń. Promienie głównego kanału przypominały „oczy” w kopule „Ciemnego Płomienia”, w dzień niebieskoszare, w nocy gorejące żółtym ogniem. Czujne ślepia wzbudzały strach w Tormansjanach. W trzewiach statku, wewnątrz sferoidalnej kabiny pilotów nieustannie ktoś dyżurował, śledząc siedem zielonych ogników na pulpicie. Nocą zazwyczaj czuwali mężczyźni, ze względu na dawny nawyk nocnego czuwania, wywodzącego się z niepamiętnych czasów, kiedy wraz z zapadnięciem ciemności wokół szałasu lub innej ludzkiej siedziby grasowały groźne bestie.
Mijały tygodnie i regularne kontakty z towarzyszami przez TWF łagodziły dyskomfort rozłąki i lęku. Diw Simbel zaproponował nawet, by przełączyć indykatory optyczne na dźwiękowy sygnał alarmowy i zaprzestać dyżurów przy pulpicie. Gryf Rift odrzucił to pozorne udoskonalenie.
— Nie mamy prawa pozostawiać przyjaciół bez nadzoru. To właśnie dzięki niemu wciąż odczuwają więź z tym skrawkiem ziemskiego świata — rzekł komandor, ogarniając wnętrze statku wymownym gestem. — Na Ziemi każdy z nas czuje się chroniony przez troskliwą uwagę pozostałych. Tutaj wyczuwamy presję obcego, wrogiego zła. Nigdy jeszcze nie byliśmy tak osamotnieni, a duchowa samotność jest tym gorsza, im większa jest obcość danego świata. Trudno to znieść mając przykre doświadczenia.
Pewnego wieczoru Gryf Rift siedział przy pulpicie osobistego nadzoru, wspierając łokcie na gładkim blacie i podpierając pięściami ciążącą głowę.
Sol Sain zbliżył się ku niemu powoli i bezszelestnie.
Читать дальше