– Chce pan jeszcze o coś zapytać? – to było raczej stwierdzenie, niż pytanie.
– Był tam pan w ciągu ostatnich kilku lat, już po tym, jak wysiedlono mieszkańców...
– Owszem. Kilka razy. W czasie śledztwa, parę lat później, gdy Malinowscy wyjechali budować autostradę w Iraku, po wysiedleniu mieszkańców, po pożarze... Wydawało mi się, że coś jednak przeoczyłem. Chciałem jeszcze zobaczyć to miejsce.
– Czy może zauważył pan gdzieś taki znak? – Narysowałem na kartce liść klonu.
– Kilka razy w swojej karierze to widziałem. Ale tam go nie było. To chyba nie jest ich robota...
*
Izaaka poznałem przed laty za pośrednictwem znajomych antykwariuszy. Był młodszy ode mnie, ale wyglądał co najmniej na czterdziestkę. To chyba obfita czarna broda i mocne okulary dodawały mu powagi. Studiował jakiś czas w Izraelu, ukończył tam jesziwę, a potem wrócił do Warszawy. Nie wiem, czy kiedykolwiek planował zostać rabinem, ale w każdym razie nie został. Kiedy do niego zadzwoniłem, nie miał ochoty na spotkanie. Próbował mnie zniechęcić na różne sposoby. Utrzymywał, że jest bardzo zajęty, że nie najlepiej się czuje, że nie wie, jak mógłby pomóc. Dopiero po kilku rozmowach dał się przekonać. Odnalazłem kiedyś dla niego trochę informacji o rodzinie, nie bardzo mu teraz wypadało odmawiać pomocy.
Mieszkanie miał ciasne, ale przytulne i zawalone po sufit starymi książkami. Wspominał kiedyś, że jego ojciec dostał w prezencie księgozbiory kilku przyjaciół, którzy w 1968 wyjechali z Polski. Usiadłem wygodnie w fotelu. Hebrajskie literki na grzbietach połyskiwały złoceniami. Aromaty starych książek i kawy mieszały się w powietrzu. Pociągnąłem łyk. Byłem ciekaw, jak spożywanie tego napoju ma się do zasad koszerności, ale głupio było pytać.
– Jakież to problemy cię nurtują? – zapytał, bujając się na krześle.
– Są pewne sprawy, których nie da się znaleźć w necie i o które trzeba pytać fachowców – podlizałem się. – Usłyszałem ostatnio o pewnej książce. Mam swoje domysły, ale szukam kogoś, kto mógłby mi o niej coś opowiedzieć albo potrafiłby znaleźć informacje. Chcę zweryfikować swoje domysły.
– A konkretnie? O jakim tytule mówimy?
– „Księga uchylonych wrót”.
Spojrzał na mnie zaskoczony. Zdjął okulary i przetarł szkła. Chyba chciał zyskać na czasie, choćby kilkanaście sekund niezbędnych, by przemyśleć odpowiedź.
– To tylko stara idiotyczna żydowska legenda... Taka księga nie istnieje.
– Nie powiedziałbym. A w każdym razie w legendzie tej tkwi chyba ziarno prawdy. – Położyłem przed nim wydruk.
Uniósł go do oczu i zaklął cicho w jidysz.
– Wybacz, ale... – urwał i zamyślił się.
– Tajemnice nieprzeznaczone dla gojów? – mruknąłem.
– Nie tylko dla gojów, ale i dla większości Żydów! – westchnął ciężko.
– No cóż, skoro nie chcesz albo nie możesz powiedzieć, nie będę zawracał głowy i poszukam informacji w inny sposób – podpuściłem go.
Skrzywił się, jakby rozgryzł cytrynę.
– To też nie jest dobre rozwiązanie, bo pytając o to, można rozbudzić niepotrzebnie silne emocje – powiedział wreszcie. – Są tacy, którzy za dużo wydedukują z samych pytań. A konkretnie, niedobrze by się stało, gdyby pewni ludzie dowiedzieli się, że ta księga rzeczywiście istnieje...
– A w każdym razie istniała jeszcze trzydzieści kilka lat temu. Kto konkretnie nie powinien się o tym dowiedzieć?
– Oni.
– Dom Czterech Liści?
– Nawet nie wymawiaj tej nazwy głośno!
Umilkł. Wpatrywał się w kartkę jak sroka w gnat.
– „Księga uchylonych wrót”. Jakie wrota otwiera? – zagadnąłem, starannie dobierając nieliczne znane mi słowa w jidysz. – Przejścia. Nie otwiera. Uchyla na moment. Nie wiem, jak daleko można dojść... Słyszałem tylko legendy. Idiotyczne legendy opowiadane przez starych, zdziwaczałych Żydów. Takich meszugener , którzy przeżyli shoah , i teraz nie można być pewnym, co im się porobiło z kiepełe ... Gdzie ona teraz jest? – zaciekawił się.
– Nie mam pojęcia. Może w magazynach dowodów rzeczowych policji. Znaleziono ją w latach osiemdziesiątych na warszawskiej Pradze przy okazji badania sprawy tajemniczego zaginięcia pewnego kalekiego chłopca.
Nie znałem słowa, które mu się wyrwało. Zabrzmiało jednak jak przekleństwo. Milczał jeszcze chwilę, a potem odłożył papier.
– Ostatni właściciel tej książki, rabin Jakub Szor, ze swoimi krewnymi znalazł się w Peru – zauważyłem. – Jak już się uchyli te wrota, jak daleko można przejść? Z okupowanej Warszawy w Andy?
– No co ty w ogóle gadasz – zirytował się Izaak. – Zaraz na początku wojny Niemcy liczyli się trochę z opinią międzynarodową, więc Polacy i Żydzi, którzy mieli obywatelstwa państw niebiorących udziału w konflikcie, mogli wyjechać. Na Węgry, do Rumunii albo przez Bałtyk do Szwecji. Ambasady szybko zamknięto, ale zanim wycofano z Warszawy obsadę dyplomatyczną, pracownicy wystawili sporo paszportów swoich państw. Bajońskie pieniądze to kosztowało, w złocie albo w walucie... – Do tej pory gospodarz mnie zbywał, a teraz dla odmiany wyrzucił z siebie całą tyradę.
– Gadaj zdrów. Skoro kosztowało to bajońskie sumy, nawet rabina nie byłoby stać, żeby wydostać za granicę kilkadziesiąt osób. – Wzruszyłem ramionami. – A gdyby nawet zdobyli paszporty USA, toby wyjechali od razu jeszcze w trzydziestym dziewiątym, no może w czterdziestym, zanim utworzono getto, ale nie w chwili, gdy było już jasne, że zagłada wisi w powietrzu.
Spiorunował mnie wzrokiem. Rozłożyłem ręce i uśmiechnąłem się. A potem popiłem kawy, dając mu czas na zebranie myśli.
– Ja ci o tym opowiem, ale pod warunkiem, że nikogo więcej nie będziesz już o to pytał i nikomu nie pokażesz tego ksero.
– Przywykłem każdą informację sprawdzać w kilku źródłach.
– Odpada. Gadasz ze mną i potem już z nikim więcej.
W milczeniu skinąłem głową.
– „Księga uchylonych wrót” to stara pozycja alchemiczna. Spisał ją w szesnastym albo siedemnastym wieku pewien czcigodny kabalista. Są o niej wzmianki w pracach kilku badaczy. Podobno zawierała odpowiednią formułę. Trzeba znaleźć nieużywane, zamurowane od lat drzwi. Wypisać na nich znaki. Skropić próg własną krwią. Otworzy się przejście, które połączy je na chwilę z innymi zamurowanymi drzwiami, gdzieś daleko. Być może da się tym sterować, wybrać miejsce, do którego się przejdzie, ale nie wiem, czy tak jest. Ostatni przechodzący musi zetrzeć formułę. Przejście po chwili się zamknie. Nie próbuj tego. Ryzyko jest... znaczne. Rabin uciekał przed śmiercią. Nie miał wyboru. Księgę zostawił, by więcej go nie kusiło, by nie ryzykować powrotu po innych jeszcze. Bo jest i cena. Zazwyczaj jest jakaś cena – dodał w jidysz.
– Jakaś cena – powtórzyłem po polsku.
Drgnął, nieprzyjemnie zaskoczony.
– Ostrzegam cię – syknął.
– Rozumiem.
– Gówno tam rozumiesz – burknął. – Masz to, po co przyszedłeś.
– Dziękuję za konsultacje. – Ukłoniłem się grzecznie. – Jeśli mogę się zrewanżować...
– Jeśli znajdziesz księgę, u mnie będzie bezpieczna – powiedział. – Przynieś, a tak ją schowam, że sam diabeł nie znajdzie. To nie jest coś, co powinno leżeć na wierzchu.
Nadal wyglądał na zdenerwowanego, może nawet przestraszonego, że powiedział mi za dużo.
Czy to możliwe? – zastanawiałem się, jadąc do domu. Czy dało się ot tak otworzyć dziurę w ścianie i zabrać przyjaciół z okupowanego miasta na drugi koniec świata?
Читать дальше