Co dalej? – zamyśliłem się. Odszukać tych Malinowskich? Chyba trzeba, o ile jeszcze żyją. Tylko co im powiem? Że ich syn przy użyciu żydowskiej magii wyparował z kamienicy na warszawskiej Pradze, by zginąć w dżungli Ameryki Południowej? Dlaczego niby mają w to uwierzyć? Porucznik Śliwiński? Jemu powiem. Tyle czasu przy tym grzebał, tak wiele zdołał ustalić, tylu rzeczy się domyślił. Uwierzy. A „Księga uchylonych wrót”?... Czy milicjanci faktycznie spalili ją wraz z innymi niepotrzebnymi już dowodami zamkniętych spraw? A może jednak leży zapomniana w magazynie lub trafiła do jakiegoś muzeum? Iść tym tropem? Odnaleźć i co? Oddać Izaakowi? Za mało o nim wiem.
Nigdy nie byłem na Wschodnich Antylach. Mógłbym poszukać zamurowanych drzwi i wybrać się na pół godzinki do Plymouth. Dotrzeć wreszcie na Tobago, tak jak to planowałem dekadę temu, gdy byłem studentem... Przez tyle lat nie zdołałem odłożyć na bilet, by tam polecieć. A przecież chciałbym stanąć choć raz na tej plaży, spojrzeć na przestwór Zatoki Kurlandzkiej, po której żeglował kiedyś wspaniały okręt „Das Wappen der Herzogin von Kurland”. Zalogowałem się na konto. Pieniądze od klienta już spłynęły. Ładna suma, ale zbyt mała, żeby udać się na miejsce i przeprowadzić poszukiwania wraku. Mogę zaprosić Magdę na wspólne łażenie po muzeach, ale nie zabiorę jej na odległą egzotyczną wyspę.
A gdybym użył księgi i zawartego w niej rytuału? Magia... Parzy, kaleczy, czasem zabija... Już się o tym kiedyś przekonałem. Rabin to wprawdzie zrobił, ale on nie miał wyjścia. I nie wiadomo, jaką cenę zapłacił. Spojrzałem raz jeszcze na stary zniszczony wózek inwalidzki, leżący obok ścieżki...
– Nie warto – mruknąłem, zamykając plik.
Promienie X
Doktor Paweł Skórzewski co jakiś czas przecierał rękawem zaparowaną szybę powozu i wtedy jego oczom ukazywały się majaczące za kurtyną deszczu zabudowania. Wojna przetoczyła się przez te tereny niemal półtorej dekady temu, latem piętnastego roku. Pamiętał wschodnią Lubelszczyznę u schyłku czasów cara Mikołaja. Zasobne, ludne wsie, murowane domy w większych ośrodkach. Teraz budownictwo jakby cofnęło się w rozwoju. Najczęściej tylko frontowa ściana wzniesiona była z cegły lub miejscowego białego kamienia. Pozostałe części budynku, jak też wyższe piętra, nadbudowywano drewnem, przy czym zamiast uczciwych belek używano najczęściej dech, pomiędzy którymi ubijano glinę mieszaną ze słomą albo i samą słomę.
Wojna zmieniła ludzi. Zmieniła całą filozofię ich życia, pomyślał Skórzewski. Kto miał porządny murowany dom, który ostrzał artyleryjski momentalnie obrócił w kupę gruzów, ten staje się ostrożny i podejrzliwy. Budował będzie jak najtaniej, prowizorycznie. Z drugiej strony, między powstaniem styczniowym a Wielką Wojną upłynęło pięćdziesiąt lat spokoju, a przez długi czas granica celna z Rosją była zniesiona. Na wschód wędrowały tysiącami nasze krowy i woły, jechały tekstylia z łódzkich fabryk i beczki z piwem, warzonym w warszawskich browarach, stamtąd zaś płynęły złote i srebrne rubelki. Człowiek bystry, trzeźwy, obrotny i pracowity żył jak pączek w maśle... A teraz? Szkoda gadać. Kryzys.
Z drugiej strony, może nie było tak źle? Jadąc przez wioski i miasteczka, na każdym kroku widział słupy telegraficzne, w oknach zamiast ciepłego poblasku świec i lamp naftowych coraz częściej ostro połyskiwało światło elektryczne. Także drogi były bite, jechało się znacznie lepiej niż za carskich czasów. Wprawdzie nawierzchnia nie zawsze była równa, ale przynajmniej koła nie grzęzły w błocie.
Westchnął i przywarł czołem do okna, usiłując coś dostrzec. Chyba dojeżdżali do celu, bo dychawiczna szkapa biegła jakby żwawiej, jakby poczuła dom. Wreszcie powóz zatrzymał się przed zajazdem. Doktor rozłożył parasol, ale okazało się, że niepotrzebnie, bo deszcz przestał padać. Woźnica wziął jego walizki, lekarz ruszył więc przodem. Pchnął drzwi i aż zmrużył oczy. Do głównej sali podciągnięto już prąd – wnętrze rozświetlało aż sześć pięciowatowych żarówek. W kącie grało radio kryształkowe. Ale stoliki i krzesła z pewnością pamiętały jeszcze połowę ubiegłego stulecia, a i chłopi, siedzący przy piwie, wyglądali na zdrowo nadgryzionych zębem czasu.
– O, pan dochtor. – Szynkarz, starszy wiekiem Żyd, na widok gościa uśmiechnął się, prezentując braki w uzębieniu. – Jest już dla pana pokój przygotowany. Dochtor Frycz będzie może za pół godziny... Mordechaj! – krzyknął w stronę zaplecza.
Zaraz pojawił się chłopak. Wyglądał jak kopia starego, tylko pejsy miał krótsze. Odebrał od woźnicy walizki i zaniósł po schodkach na piętro. Lekarz zapłacił za podwózkę.
– Pan sobie życzysz może kolację? – zagadnął szynkarz.
– Poproszę.
Dziewczyna w fartuszku przetarła jeden ze stolików i nakryła obrusem. Skórzewski odwiesił płaszcz, rozsiadł się wygodnie. Po chwili stanął przed nim kufel zimnego piwa, a z kuchni dobiegło skwierczenie tłuszczu. Doktor pociągnął głęboki łyk.
Tego właśnie było mi trzeba, pomyślał.
Po chwili przyniesiono mu talerz z plasterkami dobrze przyrumienionych ziemniaków i jajecznicą na maśle. Pajdy świeżutkiego wiejskiego chleba pachniały przyjemnie. Otrzymał też szklankę mocno zaparzonej herbaty.
Skórzewski jadł niespiesznie, co jakiś czas pociągając to mały łyk piwa, to znów herbaty. Przy stoliku obok rozprawiali trzej miejscowi. Dwaj młodzi odziani byli w samodziałowe kapoty, ich starszy towarzysz miał na sobie barani serdak.
– Starzy ludzie powiadają, że gdy baba w ciąży zje kawałek mięsa zwierzęcia, które rozszarpały wilki, to może wilkołaka urodzić – dowodził ten ostatni. – Inni gadają, że to nawet niepotrzebne, wystarczy, coby kawałek żarzącego się węgla wpadł do kaszy lub mleka. Ech, to zabobon i ciemnota. Wilkołactwo się ma we krwi.
– A pokąsanie przez wilki? – podsunął jeden z młodszych.
– A widzisz, to dobre pytanie – westchnął stary. – Wiemy, że może przywlec psią chorobę, co to ją miastowi nazywają wścieklizną... To zapamiętajcie, bo ważne! Jak ktoś jest ugryziony, trza ranę jak najszybciej wypalić żelazem i modlić się, bo jak w człowieka przekleństwo wlezie, to ratunku żadnego ni ma... Gdy ktoś na to zemrze, to cóż... Osikowy kołeczek w serce na pewno nie zawadzi, ale zda mi się, że taki trup już i tak nie wstanie, a w każdym razie nie jako wilkołak...
– Mój wujo opowiadał, że mięso zwierzęcia, co je zagryzły wilki, można jeść bez obawy i niczym człowiek się nie zarazi, jako że chory wilk wszakoż nie poluje... – bąknął drugi z młodszych.
– Duby smalone! Przecie wilk nie poluje na najzdrowsze, jeno porywa najstarsze i najsłabsze – ofuknął go starszy towarzysz. – Jak wilki gonią stado jeleni, to bierą te, co najwolniej umykają... Co są zazwyczaj kalekie i chore. Tak czy inak, takiego mięsa lepiej się nie czepiać i nie tykać, choćby i najsmakowiciej wyglądało.
Oto i mądrość ludowa, pomyślał lekarz. Niby prości chłopi, a swoje wiedzą... Zabobon też, jak się okazuje, może być przydatny. Dzięki strachowi przed lykantropią przynajmniej nie nażrą się padliny... To racjonalne i pożyteczne.
– Namnożyło się wilków, oj, namnożyło – westchnął jeden z młodych.
– Gadają ludzie, że to bez tę wojnę. Pełno było trupów i padłych koni, wilczyce wykarmiały na spokojności i dwa mioty rocznie... Ale czy prawda to? – dumał stary. – Tak mówią. Ale mi się widzi, że niekoniecznie to od tego. Wszak front szedł wte i wewte, rzadko kiedy zapadł na miesiąc w jednym miejscu. Może przy obleganiu twierdz co najwyżej. Trupów, a i owszem, było wiela, lecz jak niby wilki miały się pożywić? Huku dział i karabinów się lękają, tedy jak front przechodził, to umykały chyłkiem i długo nie wracały. A po bitwie szli sanitariusze zbierać rannych, potem żołnierze brali trupy i grzebali. Kolegów znaczy, bo ze ścierwem wrogów bywało różnie. Ale jak był czas, przeważnie i ich zakopywali. W dodatku żołnierze głodni byli. Co pod lufę karabinu wlazło, zaraz ubili i do kotła. Tu w gminie... Wy to młodzi jesteście, nie pamiętacie... Jak w szesnastym nasi weszli, to cztery krowy tylko były. Cztery krowy w całej okolicy. A i to przetrwały, bo ksiądz proboszcz u siebie przechował. Kur tyle, co kot napłakał. Kóz kilkanaście wszystkiego na dwieście gospodarstw. Nawet co tłuściejsze psy znikły. A w lesie pierwszą sarnę to zobaczyłem dopiero w dwudziestym pierwszym roku. Wszystko wystrzelano. Nijak mi się nie widzi, by wojna mogła wilkom pomóc.
Читать дальше