– Zakładając, że one tu faktycznie żyją – westchnął Skórzewski. – Czy są sygnały, by atakowały ludzi?
– Tego powiedzieć nie mogę. Nie znam podobnego przypadku – przyznał stary.
– Więc może trzeba zostawić ten problem i nie martwić się nim? Nawet jeśli tu mieszkają, pewnie są niegroźne. Żyją? No to niech sobie żyją...
– Może i tak, ale żyć z nimi... To jak bawić się starym granatem. Może wybuchnie, może nie. Chciałbym wiedzieć kto... – mruknął felczer bardziej do siebie niż do nich. – Jeśli nie będę już potrzebny... Zajdę do zajazdu na piwo.
– Odwiedzimy tylko wójta i dołączymy – obiecał doktor Frycz. – I nam coś się od życia należy po takiej pracy.
Stary wyszedł.
– Nie powiem, aż mnie zmroziło, jak tę kliszę obejrzałem – wyznał młodszy z lekarzy. – Ale zobacz, ten dziadyga, choć ględzi o wilkołakach bez przerwy, jednak nie dał się nabrać...
– Dziwny człowiek, ale swój rozum ma.
*
Piotrek nadrabiał miną, jednak szedł do gabinetu jak na ścięcie. Tego, że spotka tam nie tylko kierownika szkoły, ale też wójta i posterunkowego, absolutnie się nie spodziewał. Stanął w drzwiach, przestraszony.
– Co to jest? – syknął kierownik, oskarżycielskim gestem wskazując zdjęcie rentgenowskie.
Chłopak poczuł zimny dreszcz na plecach. Wczoraj, gdy wymyślił ten psikus, nie przewidział konsekwencji.
– To... eeee... To jest mój Azorek... – bąknął.
– Widzę, że nie mój Burek! Co cię podkusiło wziąć kundla do namiotu i prześwietlać się razem z nim?
– Bo ja... Bo ja chciałem zobaczyć, czy kości pieska też się pokażą na zdjęciu... – bąknął dzieciak. – Panowie doktorzy tacy zajęci byli, nie zauważyli go. Jak kazali stanąć za tą tabliczką, podniosłem psa i przytuliłem...
Kierownik westchnął ciężko. Bardzo ciężko. Spojrzał na portret Piłsudskiego, jakby od niego oczekiwał natchnienia.
– Prześwietleń promieniami nie robi się dla zabawy – powiedział wreszcie zmęczonym głosem. – Nasz rząd, mimo braku pieniędzy, dba jak tylko może o wasze zdrowie. Topi się miliony w programach badań, w zakładaniu poradni przeciwgruźliczych i prewentoriów. W próbach tuberkulinowych krów, żebyście pili mleko bez ryzykowania. Teraz taki fantastyczny sprzęt nam przysłano. A wiesz, głupku, ile było z tym zachodu? A jakie koszta? I z ministerstwa pieniądze dano, i Towarzystwo Przeciwgruźlicze składki ciężko pracujących ludzi poświęciło, i z naszych gminnych pieniędzy poszło, cośmy uciułali!
– Wszystko dla was, smarkacze zatracone – dodał wójt. – Byście rośli zdrowi na pociechę i pożytek dla naszego kraju. A wy, niewdzięczni gówniarze, nie umiecie uszanować tego, co władza dla was robi! – Wskazał gestem godło państwowe.
– Tylko wam głupie psoty w głowie! – dodał jego brat policjant. – Czy ty wiesz, jak cenny jest czas lekarza? Wiesz, ile to kosztuje? Wiesz, że w mieście za takie jedno zdjęcie trzeba dwadzieścia pięć złotych zapłacić?!
– Ja... ja przepraszam...
– A ty wiesz, co by było, jakby stary Mikołaj uwierzył, że jesteś wilkołakiem? Znasz jego wydumania! Całkiem sobie nimi umysł zwichnął. Przecież przy pierwszej sposobności zarąbałby cię siekierą! – syknął wójt.
– Za karę przez dwa tygodnie będziesz zostawał codziennie po lekcjach, każdego dnia zamieciesz, wybierzesz popiół z pieców i wyszorujesz szkolny korytarz oraz ubikacje na wysoki połysk. I żeby mi to było ostatni raz! – huknął kierownik. – Wynocha!
– Tak jest...
Dzieciak wyszedł ze spuszczoną głową.
Kierownik szkoły otworzył szafkę w biurku, wyjął butelkę winiaku. Spojrzał pytająco na obu kuzynów. Ci skinęli głowami. Nalali sobie na dno szklanek i wypili.
– Różni uczeni ludzie tu przyjeżdżali – rzekł posterunkowy. – Spece od melioracji, inżynierowie od budowy drogi, lekarze, agronomowie. Ba, nawet archeolodzy jednego lata buszowali. Nikomu nawet do głowy nie przyszły podobne myśli... A tu takie zdjęcie jak niepodważalny dowód.
– Dobrze, że ci lekarze to uczeni ludzie i od razu poznali, z czym mają do czynienia. Bo jakby, nie daj Boże, uwierzyli w bajdurzenia starego...
– Mógł nam głupi dzieciak narobić kłopotów. Dobrze, że nasi goście już wyjeżdżają. Czujecie? – Pociągnął nosem.
Stanęli we trójkę przy otwartym oknie. Wiatr dął od lasu. Aromat przeoranej ziemi trochę głuszył zapachy, ale wyłapali nutkę interesującej woni.
– Sarny... Co najmniej kilka sztuk... – szepnął kierownik. – Przygotujcie się na wspaniałą ucztę. Pełnia już pojutrze...
Lalka
Krzesło stało obok śmietnika, zauważyłem je kątem oka. Zwolniłem kroku, a potem zawróciłem i podszedłem bliżej.
Albo przedwojenne, albo tuż powojenne, wykonane przez starego stolarza, pomyślałem. Drewno bukowe... Pokrycie do wymiany, sprężyny zapewne też... Lakier trzeba ściągnąć i położyć na nowo. Nóżka uszkodzona... Na szczęście tylna.
Zawahałem się. Żeby doprowadzić je do jakiego takiego stanu, trzeba poświęcić ładnych kilka godzin. A mebelek po fachowej renowacji i tak będzie wart nie więcej niż trzy stówy... Warto? Nie warto. Z drugiej strony, nie miałem aktualnie żadnych zleceń. Kompletnie nic do roboty. No i w kuchni się coś takiego przyda, gdyby ktoś przyszedł... Poza tym to coś z przeszłości. Jeśli pójdę dalej, zniknie kolejny element przedwojennej Warszawy.
Rozejrzałem się wokoło, czy nie wypatrzę w pobliżu jeszcze czegoś ciekawego, a potem zarzuciłem je sobie na ramię i pomaszerowałem w stronę ulicy Targowej. Do wieczora została może godzina. W bramach kamienic było już mroczno. Wiedziałem, że niebawem zaczną wypełzać z nor ci mieszkańcy dzielnicy, którzy preferują życie w ciemnościach. To już nie była ta sama Praga, co dekadę temu – zdecydowana większość kiziorów po prostu wymarła, ale nadal można było dostać tu w łeb. Tytus, mój znajomy Cygan, zamykał właśnie sklepik z, khm... nazwijmy to: „antykami”. Na mój widok wyraźnie się ucieszył.
– Zdobyłem dla ciebie okulary – powiedział. – Chyba dokładnie takie, o jakie prosiłeś. Zajdziesz na chwilę?
– Na chwilę...
Zdjąłem z ramienia krzesło i rozmasowałem zdrętwiałe od ciężaru miejsce.
– Mebelek upolowałeś? – Otaksował mój łup uważnym kupieckim spojrzeniem brązowych, wyłupiastych oczu.
– Stało przy kontenerze, co się będzie marnować...
– Słusznie. Ale jakby ci się nie chciało nieść go dalej, to dam dwie dychy.
– E, nie. – Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową.
Nie naciskał. Weszliśmy do sklepiku. Tytus od dawna buszował po Szmulkach i co tylko wygrzebał ciekawego, ściągał do swojej nory. Autochtoni też znosili mu różne różności. Większość jego towaru to była typowa starzyzna, ale miał niezłe oko i czasem trafiały mu się lepsze rzeczy, jak na przykład „prawie autentyczny” obraz Kossaka. Wnętrze było ciemne i zagracone, tylko w jednym kącie paliła się mała lampka. Przy stoliku siedziała stara jak świat Cyganka, wyglądająca jak wiedźma. Cienkie niczym szpony palce oplotła wokół szklanki. Paliła cygańską fajeczkę na długim cybuchu. W powietrzu unosiła się woń tytoniu, ale wyczuwałem w dymie też jakieś zioła.
– Gdzie ja to wsadziłem... – Tytus wysunął szufladę biurka i przekładał wypełniające ją pudełka. – O, jest!
Podał mi stare, tekturowe etui. Obejrzałem okulary. Kobaltowe szkło, cienka druciana oprawka z szylkretowymi zausznikami. Noski do wyczyszczenia...
Читать дальше