– Tak. W dodatku... On wiedział, kiedy wrócę. Podałem orientacyjną datę. To znaczy... – Student zawahał się. – Mam takie dziwne wrażenie, że to nie ja miałem znaleźć ciało.
– Rozumiem. Jeszcze jedno. Prawdopodobnie dwa dni przed śmiercią Robert wypłacił z banku wszystkie oszczędności. Było tego kilka tysięcy. Nie wie pan przypadkiem, co z nimi zrobił? Nie planował nic kupić? Samochodu? Złota w sztabkach?
– Wydawał tylko na książki. No i jedzenie kupował. Czasem jakieś wino. Żadnych luksusów.
– Piwo?
– Nie lubił. Nie wiem, co mógł zrobić z forsą. Ubierał się w lumpeksach. Złota w sztabkach chyba nie gromadził. Cała kasa na książki... Jak wszedłem do mieszkania, nie widziałem żadnych pieniędzy na wierzchu, ale do jego pokoju nie zaglądałem. Od razu na korytarz, drzwi na klucz i zadzwoniłem na policję.
– Bardzo słusznie pan postąpił. Jeszcze jedno pytanie. Ten przyjaciel, z którym miał mieszkać... Wie pan coś o nim? Kto to jest?
– Nie. Robert wspominał tylko, że to żeglarz. I że jacht uszkodził, ma go gdzieś w niemieckim porcie i musi zarobić, żeby sprowadzić łódź do Polski na remont.
– Dziękuję, jest pan wolny. W razie czego zadzwonimy, ale chyba nie będzie już takiej potrzeby. Zamykamy sprawę.
– Czyli on... sam to sobie zrobił?
– Na to wygląda.
Paweł, zanim ostatecznie zamknął teczkę, przepisał sobie z akt kilka przydatnych adresów.
*
Nad Wrocławiem zapadał chłodny wiosenny wieczór. Od Odry ciągnęło chłodem. Paweł przyspieszył kroku, idąc przez Stare Miasto. Nadkomisarz Markowski skończył już pracę, ale kręcił się jeszcze po sklepach. Zaproponował spotkanie na Rynku Solnym. Siedli na ławce, opodal kwiaciarka zwijała swój kramik.
– Czym mogę służyć dumie naszej policyjnej archiwistyki i zarazem specowi od programów prewencyjnych? – zapytał nadkomisarz.
W jego głosie nie było kpiny, tylko zmęczenie.
– Rozmawiałem z ojcem Damianem. – Paweł zdecydował się brać byka za rogi.
Policjant zmrużył oczy.
– Ten stary dominikanin z klasztoru Świętego Wojciecha. Czyli sprawa domniemanego samobójstwa Roberta Nalibockiego – mruknął. – U mnie też był. Przekonywał, że za wcześnie zamknęliśmy dochodzenie, ale... – Wzruszył ramionami. – Ciało studenta zniknęło jak sen jaki złoty. Mamy mnóstwo pracy, nie możemy w nieskończoność szukać jednego trupa. A udział osób trzecich wykluczyliśmy. Jeśli ktoś go namówił do samobójstwa, w żaden sposób tego nie udowodnimy. Ale i na to brak poszlak.
– Chciałbym się przyjrzeć tej sprawie. Po godzinach.
– Fucha od zakonnika? – Markowski puścił oko.
– Owszem. Ale nie do końca fucha. Przyjacielska przysługa. Był moim belfrem w liceum.
– No proszę... Ja tam bym swoich belfrów w łyżce wody utopił. Pracuje pan teraz u nas czy dla miasta?
– Etat jest miejski, biuro na komendzie, a płaci Unia Europejska...
– O ja pierniczę... Czyli węszenie w sprawie będzie na pałę, bez uprawnień.
– Samobójstwo jest zachowaniem aspołecznym i w związku z tym znajduje się w gestii mojego departamentu. Naszym zadaniem jest badanie statystyk i wdrażanie programów przeciwdziałania.
– A co mi tam. – Policjant wzruszył ramionami. – Nie widzę problemu, sprawa zamknięta i w zasadzie... A może znajdzie pan coś, co przeoczyłem.
– Chciałbym w miarę możliwości raz jeszcze pogadać ze świadkami.
– Proszę zatem wpaść jutro do mnie do biura, wystawimy panu jakiś papierek z upoważnieniem. Tylko – zmarszczył brwi – co trzy dni chcę mieć raport. I jakby pojawił się jakiś trop, od razu telefon.
– Oczywiście.
– Cóż, życzę zatem powodzenia, choć powiem od razu, że to chyba kompletna beznadzieja.
– Powiadają, że nie ma zbrodni doskonałych.
– Tu w ogóle nie ma mowy o zbrodni. Samobójstwa nie są już ścigane przez prawo.
Paweł nie sądził, że tak łatwo uzyska zgodę. Widać gliniarza nadal gryzła ta sprawa.
*
Następnego dnia padał deszcz. Paweł patrzył z obrzydzeniem przez okno tramwaju, jak Wrocław tonie w kaskadach wody. Wyskoczył na przystanku i po kilku minutach był już w policyjnej kostnicy.
– Czym mogę służyć? – Od patologa cuchnęło formaliną, ale nawet to nie mogło zagłuszyć zapachu panującego w pomieszczeniu.
Spod woni środków czystości przebijał smród zwłok. Odór śmierci... Archiwista zapragnął natychmiast znaleźć się na świeżym powietrzu, z dala od kafelkowanych ścian, niklowanych stołów i chłodni do przechowywania ciał.
– Prowadzę nieformalne dochodzenie w sprawie śmierci Roberta Nalibockiego – wyjaśnił.
– Roberta Nalibockiego – powtórzył medyk, marszcząc czoło. – Ach, jasne, chodzi o tego studenta, który się załatwił pod prysznicem... Ale to samobójstwo przecież było?
– Prawdopodobnie tak, ale nie mogę niczego wykluczyć – odparł Paweł. – Może pan coś tym opowiedzieć?
– Nie wiem, czy mogę. To w końcu poufne dane z dochodzenia.
Paweł pogrzebał w teczce i pokazał upoważnienie od nadkomisarza Markowskiego.
– A, to trzeba było tak od razu – odetchnął patolog z wyraźną ulgą. – Tylko że niewiele mam do powiedzenia. Przywieźli go jakoś tak po południu. Wie pan, wiele rzeczy tu widziałem przez ostatnie dwadzieścia lat. Trafiali nam się klienci w różnym stanie. Z wody, z pożarów, rozjechani przez tramwaje, okaleczeni na różne parszywe sposoby przez wypadki i przez ludzi. Raz się trafił bezdomny, który umarł w kanałach, akurat leżąc na rurze ciepłowniczej.
– O tym słyszałem. – Były policjant spróbował przerwać słowotok.
– Czegoś podobnego nie widziałem nigdy wcześniej i na szczęście nigdy później! Ten Nalibocki był niemal suchy. Jak wędzona golonka. Wiem, głupie skojarzenie, ale właśnie ono mi się nasunęło. Kości, ścięgna, mięso jak guma. Wszystko sztywne. Zrobiliśmy z asystentem obdukcję. Znaleźliśmy cztery nacięcia. Przy ścięgnach Achillesa i nadgarstkach. Wykonano je tak, żeby krew mogła spływać. W nos została wbita głęboko metalowa rurka, tak z pół centymetra średnicy. Spora część mózgu nią wyciekła... Koło nosa miał dwa ślady nakłuć cienką igłą – zanim sobie to wbił, zrobił znieczulenie miejscowe. Do tego na przedramionach ślady po głębokich wkłuciach, jakby od kroplówki. No i co najważniejsze, każda powierzchnia skóry równoległa do podłogi była gęsto perforowana i zakrwawiona. W życiu nie widziałem nic podobnego.
– Co wykazała sekcja?
– Otworzyliśmy jamę brzuszną. Znalazłem trochę krwi w dolnej partii, większość płynów wysikał, reszta wyciekła odbytem. Narządy wewnętrzne: totalna sieczka. Widział pan kiedyś kawałek drewna naprawdę solidnie naruszony przez korniki?
– Owszem.
– Tak to wyglądało. Kanaliki, dziurki, czort wie, jak to nazwać. Wszystko podziurawione, jakby go robale wyżarły.
– Robaki? Znaleźliście larwy? Albo odchody? Coś z tych rzeczy?
– Nic. – Patolog pokręcił głową. – Podejrzewaliśmy kwas. Jakiś kwaśny albo silnie zasadowy żel. Musiałby być pierońsko gęsty i potwornie żrący. Tylko jak coś takiego wprowadzić do organizmu? W każdą dosłownie część ciała!
– Krwiobieg?
– Niemożliwe. Momentalnie powstałyby skrzepy, no i podziurawiłoby tkankę, zanimby się rozniosło po organizmie. To wyglądało... jakby pojawiło się jednocześnie wszędzie i drobne krople zaczęły wypalać ciało, opadając przez mięśnie i narządy ku podłodze... Jak przy żywicowaniu drzewa. Płyny ustrojowe zeszły. Wilgoć, która pozostała, ścięła się. Znaleźliśmy głównie pochodne kwasów fluorokrzemowych.
Читать дальше